Rozdział XVII – Agresywny kierowca
Byłam w ciemnym miejscu. Na udzie miałam otwartą ranę,
której ból bardzo mi doskwierał. Chciałam krzyczeć jednak mój krzyk nic nie
dawał. Cały czas było ciemno i nagle wszystko się zmieniło. W czerni
dostrzegłam zielony znak, na którym białymi literami widniał napis: WYJŚCIE
EWAKUACYJNE. Im bliżej byłam tym znak stawał się większy i jeszcze bardziej
zieleniał. Kiedy byłam już wystarczająco blisko, pod znakiem pojawił się drugi symbol.
Złoty. Symbol Avatara.
Obudziłam się. Zerwałam się z łóżka i podbiegłam do okna,
ale w sumie, co miałam zrobić. Nakrzyczeć? Na kogo? Na Jordana? Czy na siebie?
Nie mam pewności, że to był on, a jeżeli to mój umysł płata mi figle?
Postanowiłam to zignorować, o jedno zmartwienie mniej.
***
Brak porozumienia, generuje konflikt. Tę prawdę znam już od
dawna i niestety na każdym kroku przekonuje się, że jest to żywe i prawdziwe.
Od mojego ostatniego wyścigu minęły trzy dni. Przez ten czas doszło do kilku
braków porozumienia, co spowodowało konflikt.
Po pierwsze: Rick – nie zadzwoniłam, nie napisałam.
Zniszczył coś, o co najbardziej chciałam walczyć, o powrót do życia Molly.
Owszem dał mi wyścigi uliczne, jednak ja cały czas marzyłam o tym, aby zaimponować
ojcu, a on mi to uniemożliwił.
Po drugie: Don Wei – nie będę wyolbrzymiać, jeśli powiem, że
moje relacje z nim ograniczyły się do dwóch zdań w ciągu całego dnia wczesnym
porankiem. Tata cały czas urywa się do pracy, ja stałam się zbędnym balastem,
który należałoby usunąć. Nie przeszkadzało mi to. Ojciec jest warty Ricka,
jeśli nie potrafi sam spytać o moje kompetencje do bycia pilotem jego zespołu
to niech się wali.
Po trzecie: Aron, – który denerwuje mnie swoją wyższością.
Od kiedy Tom musiał mnie rzucić na podłogę w celu jego chronienia stałam się
dla niego popychadłem, które na każdym kroku tępi. Widocznie nie jestem mu już
potrzebna. Jego nową kochanką jest Samara, lub Gabriel, lub Rea. Zależy od jego
humoru. Jak jeszcze raz się do mnie zbliży to przysięgam, że strzelę mu w łeb i
tym razem trafię.
Po czwarte: Em – z miłej przyjaciółki stała się oschłą i
zimną istotą. Dopiero teraz jej charakter pasuje do jej wyglądu. Dała jasno do
zrozumienia, że nie powinnam wtrącać się w sprawy, które do mnie nie należą.
Pierwszy raz poczułam, że jestem im potrzebna tylko do napadów, że choć
nazywają mnie siostrą to jestem im tylko potrzebna do jednego. Czy mi to
przeszkadza… jeszcze nie wiem.
Po piąte: Tom – rozumiem, że jest jednym z najlepszych
wojowników na swojej planecie, inaczej nie zostałby przydzielony do ochrony
chodzącego samopas księcia, ale wydawał się delikatny, a okazał się tylko
pieskiem na posyłki.
Poziom mojego zdenerwowania narastał, aż do dzisiaj.
Wyskoczyłam z kokpitu całkowicie zrelaksowana. Właśnie
ukończyłam drugi wyścig, znowu byłam druga, ale to się nie liczy. Nadal jestem
w grze. Zaraz po tym, zauważyłam jak Em i Aron pracują nad jego silnikiem,
który lekko ucierpiał po jego wyścigu. Wyglądali na szczęśliwych, żartowali i
gdyby nie wygląd można by ich pomylić z rodzeństwem. Tom stał z boku i
obserwował otoczenie, czasem śmiejąc się z żartów pary. Nie chciałam im
przerywać, obawiałam się, że skończy się to jakąś małą bijatyką z użyciem
pobliskich narzędzi.
Zamiast tego usiadłam na stole niedaleko i otworzyłam jedno
z stojących tam piw. Dopijałam je już do końca, kiedy zauważyłam, że śmiechy Em
ucichły. Wpatrywała się w punkt przed sobą. Kiedy spojrzałam w tym samym
kierunku zobaczyłam Marka. Był inny. W czerwonej skórze, brudnym podkoszulku i
podartych jeansach z dwudniowym zarostem, wyglądał po prostu dziwnie. Jakby
przestał zwracać uwagę na wszystko.
Z Em, która wybiegła naprzeciw spotkali się w połowie drogi.
Ona przytuliła się mocno do niego i oplotła go nogami, jednak szybko się
opanowała. Zanim się oderwała szepnęła mu coś do ucha, najprawdopodobniej
przeprosiny, bo Mark trochę się rozjaśnił. Aron też się dołączył, poklepał
Marka po plecach jak prawdziwy przyjaciel. Tom też w końcu podszedł, tylko ja
siedziałam przyglądając się tej szopce, starając się słyszeć, o czym
rozmawiają, co nie było łatwo. Było późne popołudnie i w jaskini było sporo
osób.
Jednak w pewnym momencie poczułam się jak nieproszony gość.
Zarówno Em jak i Mark, co jakiś czas zerkali w moją stronę. Kiedy jednak i Aron
zaczął komentować coś i wskazywać w moim kierunku poczułam się na tyle
niekomfortowo, że wstałam z stołu i miałam zamiar przejść się gdzieś bez nich.
Mark jednak szybko zareagował. Zmaterializował się koło mnie i mocno chwycił za
jedno ramię. Spojrzałam na niego z złością. Po co mnie trzymasz? Pytałam w
myślach. W jego oczach znalazłam odpowiedź: Musimy pogadać.
- Przejdźmy się. – Nie czekając na odpowiedź, pociągnął mnie
z dala od pozostałych. Szliśmy wśród różnych istot, multikulturowość w tym
miejscu była niesamowita. Kosmici i ludzie, ramię w ramię pracują nad wspólnym
celem. W latach siedemdziesiątych Koalicja zalegalizowała związki
międzyplanetarne, jednak z zaznaczeniem, że takie pary nie mogą posiadać
dzieci, ze względu na strach przed niepożądanymi mutacjami. Co ciekawe pięć lat
po wprowadzeniu ustawy w czynne życie według statystyk, co roku wzrastała
liczba par decydujących się na ten ślub i dochodziła do miliona rocznie, nie
tylko na Ziemi, ale również na innych planetach. Osobiście nigdy nie znałam żadnej
pary, która korzystałaby z tego prawa póki nie poznałam Marka i Holi.
- Chciałem Cię przeprosić – usłyszałam nagle. Mark patrzył
przed siebie starają się iść ramię w ramię ze mną, co nie było łatwe w tym
tłumię.
-, Za co? – Spytałam przepuszczając potężną masowo istotę i
patrzeć ze zdziwieniem na niego.
- Za to, co widziałaś, nie powinienem się tak zachować w
stosunku do Em, to nie jej wina. – Wyjaśnił. Wyglądał na zmęczonego i bardzo
bezradnego widać, że trochę go to przerasta.
- Miałeś prawo być zły. – Spojrzał na mnie dziwnie. – Też
bym była wściekła gdyby mój facet ćpał. – Wyjaśniłam dumna, to prawda. Gdybym
nakryła Ricka na ćpaniu to z pewnością bym go skreśliła. Dziwne, czemu najpierw
pomyślałam o nim…?
- I myślisz, że o to się wkurzyłem? – Raptownie się
zatrzymał i szarpnął za ramię, jakbym to, co powiedziała go uraziło.
Postanowiłam go nie drażnić, jego czerwone oczy sugerowały, że mało spał
ostatnim czasem.
- Tak to wyglądało. – Mark się tylko skrzywił i zaczął iść
dalej.
- Wiesz, kim był jej brat? – Spytał jakby zapominając, o
czym rozmawiamy.
- Nie miałam okazji się przekonać – odpowiedziałam,
pamiętając sytuacje sprzed ostatniego razu, jej brat miał egzekucję, to znaczy,
że nie żyje.
- Przywódcą gangu. Morderstwa, handel bronią, narkotykami,
przemyty kosmitów i ludzi. – Wymieniał po kolei na palcach.
- Nieprzyjemny koleś. – Podsumowałam, na co ponownie
zostałam skarcona wzrokiem.
- Holi go kochała, kiedy go zamknęli załamała się. A kiedy
wydano wyrok była skrajnie wyczerpana.
- Nadal nie rozumiem.
- Gang szanował ponad wszystko rodzinę, po śmierci Werna to
Holi stała się przywódcą, a ona niekoniecznie tego chce.
- To niech im powie. – Dla mnie było to oczywiste, jeśli się
nie chce czegoś robić to się mówi lub odchodzi.
- Zabiją ją wtedy. Dopiero jak nie będzie dziedziczenia krwi
przy dowódcy, gang może przejąć ktoś inny. – Powiedział cicho, co mnie
osobiście oburzyło. Dlaczego mają ją zabić?
- To chore.
- Ona sobie z tym nie radzi, jeśli wybierze gang to straci
nas. Swoje smutki topi w narkotykach. A jeżeli ktoś by to z gangu wyczaił
zabraliby ją i zmusili do bycia przywódcą, albo zabili, a wtedy…
Z małego zaułka dobiegł mnie dziwny dźwięk, zaczesałam włosy
za ucho i dyskretnie spojrzałam w tamtą stronę zwalniając kroku. W zaułku było
trzech mężczyzn i pewnie bym to zignorowała gdyby jeden z nich nie miał tych
charakterystycznych czarnych włosów i był pół nagi, a na jego plecach i
ramionach widniał krwisty tatuaż. Rick. Był bity przez większego przeciwnika, a
on nawet się nie stawiał. Chciałam mu pomóc, ale jak? Skoro nawet Rick nie daje
sobie rady.
- Molly słuchasz mnie? – Do mojej świadomości dotarło
pytanie Marka, który stał teraz naprzeciw i patrzył na mnie trochę zmartwiony.
- Nie. – Odpowiedziałam szczerze, nie do końca myśląc o tym,
co się dzieje i co mówię.
- Co się dzieje? Masz kłopoty? – Mark jednak nalegał, a ja
jedyne, co teraz analizowałam to jak pomóc Rickowi.
- Ktoś z moich bliskich. – Wyjaśniłam, nie chciałam
tłumaczyć, o kogo chodzi, a Rick poniekąd nią jest.
- Mogę pomóc? – Spytał. Wiem, jaki jest u nich układ.
Zdążyłam się zorientować, że każdy tam jest rodziną, a rodzinie się podoba.
Jednak to musiałam załatwić sama.
- Dziękuje, że wprowadzasz mnie w swój świat, ale Zrozum,
zanim ja wprowadzę Cię w swój świat, trochę minie.
- Mam Ci pomóc? – Upierał się.
- Nie. – Widać nie chciał naciskać pokiwał głową z aprobatą
i odeszłam.
Starałam się, aby Mark nie widział gdzie idę. Przeciskałam
się przez tłum starając się znaleźć to miejsce. Kiedy już widziałam ten zaułek
umięśniony mężczyzna i małe chucherko w garniturze już wychodzili. Wzięłam
głęboki wdech i wbiegłam do zaułka. Zdrętwiałam. Rick leżał tam oparty niedbale
o skalną ścianę. Łapczywie trzymał się brzucha a jego szczęka była zaciśnięta z
bólu. Przynajmniej był przytomny. Chciałam mu pomóc, ale jednocześnie pokazać
mu, że nadal jestem zła. Stanęłam, więc naprzeciw niego i zanim na cokolwiek
się zdecydowałam to czekałam aż spojrzy mi w oczy.
Chwilę mu zajęło zanim zrozumiał, że ktoś nad nim stoi. Nie
wiedziałam czy spojrzał na mnie, bo miał te swoje okulary, po cholerę, komu
okulary przeciwsłoneczne w i tak ciemnym miejscu.
- Myszko. – Chrapliwie wymruczał i wypluł ślinę pomieszaną z
krwią gdzieś na bok. Bądź silna. Przykucnęłam przy nim i zgarnęłam mu włosy z
czoła. Z pełną powagą sięgnęłam też po jego okulary by zobaczyć te zielone
oczy, jednak nie zdecydowałam się ich ściągnąć. Powoli bez zbędnych słów
pomogłam Rickowi wyjść z jaskini i dojść na parking, jednak w jego stanie o
prowadzeniu nie było mocy, a tłuc się autobusem z zakrwawionym i posiniaczonym
facetem też nie było dobrym rozwiązaniem. W końcu po małej sprzeczce wpakowałam
Ricka na miejsce pasażera i sama usiadłam za kółkiem – ten dzień robi się coraz
ciekawszy.
- Lewa hamulec, prawa gaz; nie jedziemy pod prąd;
zatrzymujemy się na czerwonym. – Rick jakby w odpowiedzi na moje wołanie o
pomoc powiedział wszystko, co powinnam wiedzieć i zajął się uciskaniem
krwawiącego miejsca. Czyli on naprawdę chcę abym prowadziła, a może sama tego
chcę?
Odetchnęłam głęboko i ustawiłam fotel tak, aby sięgać do
pedałów. Włożyłam kartę aktywacyjną do stacyjki i panicznie spojrzałam na
tysiące kontrolek, które zaświeciły się jak lampki na choince. Zaczęłam skakać
oczami po przyciskać zastanawiając się, kto to niby ogarnia. Co było zabawne,
że spokojnie panowałam na gwiezdnymi ścigaczami, a z zwykłym autem miałam
problemy.
- AUTOPILOT WŁĄCZONY. KIERUNEK DOM. SZACOWANY CZAS DOJAZDU
10 MINUT. – Komputerowy głos rozległ się w aucie, i auto samoistnie ruszyło.
Spojrzałam na Ricka, który całkowicie zrelaksował się w fotelu.
- Chyba nie myślałaś, że dam żółtodziobowi prowadzić moją
Malutką. – W tym momencie pogłaskał drzwi samochodu. No tak, niewytłumaczalna
więź łącząca mężczyznę i jego auto. Dlatego tak się rzucał, że będzie
prowadził, bo i tak to auto by samo jechało. Zrobiłam to, co on, rozwaliłam się
na fotelu i obserwowałam drogę z założonymi rękami. Auto nawet samo
zaparkowało.
Pomogłam Rickowi dojść do domu, poinstruował mnie gdzie
znajdę lekarstwa na jego przypadłość a sam usiadł na kanapie, ściągnął koszulkę
i zaczął wcierać wyciągnięte lekarstwo w krwawiącą ranę, a ja po kilku próbach
znalazłam jakąś czystą szmatę i zamoczyłam ją w zimnej wodzie. Kiedy podeszłam
po krwotoku zostało mgliste wspomnienie. Jedyny ślad to krew na spodniach,
rękach i brzuchu. Zmarszczyłam się lekko i usiadłam ostrożnie między nogami
Ricka na stoliczku i zaczęłam wycierać krew z jego ciała, zaczynając od twarzy.
Cały czas czułam się urażona prze Ricka i starałam się to okazać najlepiej jak
umie.
Rick po chwili zamysłu wyszarpnął swoje ciemne okulary i
spojrzał na mnie swoimi nieziemskimi oczami, sądzę, że gdybym teraz stała,
kolana by się pode mną ugięły. Swoimi dłońmi delikatnie ujął moje uda i tak
zastygł. Powoli wytarłam krew z jego przeciętej wargi nie spuszczając go z oka.
Kiedy jednak dotknęłam jego posiniaczony policzek coś we mnie pękło. Chciałam
go przytulić, spytać, kim byli Ci ludzie, ale nie umiałam. Coś mnie blokowało.
- Nadal jesteś zła? – Spytał w końcu, kiedy zaczęłam
wycierać krew z jego brzucha. Na nowo wzniecił ten ogień.
- A jak myślisz? – Na dowód mocniej przycisnęłam jedną z
jego ran, aby poczuł trochę bólu. Ze świstem wypuścił powietrzę z ust.
- Myślę, że tak, choć nie rozumiem, czemu?
- Może, dlatego że skompromitowałeś mnie przed moim ojcem! –
Błyskawicznie się podniosłam i chciałam wyjść jednak on, złapał mnie za
pośladki i przyciągnął do siebie. Stałam między jego nogami i patrzyłam na
niego z góry. On cierpliwie czekał aż się uspokoję. Kiedy poczuł, że napięcie z
moich mięśni zniknęło, ponownie się odezwał.
- Dobrze wiesz, że wstawię się za Tobą w odpowiednim
momencie. – Wyjaśnił. Na te słowa wyrwałam się i chciałam wyjść. Uwłacza mi
takim postępowaniem. Rick jednak z każdą chwilą nabierał sił i w chwili, kiedy
ja szłam do wyjścia, zaskoczył mnie. Przyciągnął do siebie i cofnął na tyle bym
poczuła zimną ścianę na swoich plecach. Mimo moich oporów wbił się w moje usta
i nie odpuszczał.
Swoimi ruchami mówił jedno, oddaj mi całą swoją złość i
frustrację. Objęłam go mocniej, jedną moja nogą niczym wąż oplotła konar
drzewa. Moja dłoń wplotła się w morze jego czarnych włosów i opuszkami palców
lekko je kołtuniła. Rick też nie próżnował, kiedy widział, że się zaangażowałam
jego usta powędrowały lekko w bok. Jego usta niczym auto na autostradzie
całowały mnie wzdłuż tętnicy szyjnej, a ja za każdym razem czułam jak coraz
mocniej pulsuje w niej krew. W pewnym momencie nie byłam pewna czy przypadkiem
już nie pękła, jednak, ponieważ Rick nie reagował ja też nie. Z każdym jego
pocałunkiem czułam, że odpływam, z każdym pocałunkiem coraz mniej pamiętałam,
nie pamiętałam już, za co jestem zła.
W końcu poczułam zimne palce, które powoli wędrują po moich
odsłanianym subtelnie brzuchu. Było to miłe. To było cholernie miłe! Inne i
ekscytujące, nie mogłam się opanować i wydałam przyjemny jęk. Wtedy Rick się
opanował. Cofnął dłoń i przestał całować. Ja się za ten czas wyprostowałam
jednak nadal trwałam w jego szczelnych objęciach. Miał lekką zadyszkę. Ja też,
ale w końcu uraczyłam go lekkim uśmiechem. On jednak się nie uśmiechał,
poprawił kilka niesfornych kosmyków z mojego czoła i powiedział spokojnie:
- Don potrzebuje teraz agresywnych kierowców, nie dobrych.
- Jestem agresywna. – Oznajmiłam też spokojna. W powietrzu
była dziwna aura, której nie rozpoznałam. Nie mogłam w ogóle krzyczeć, choć w
środku się gotowałam.
- Byłaś agresywna. – Sprostował.
- To stanę się na nowo. – Uśmiechnęłam się i nieświadomie
pocałowałam go w policzek. Przecież to jest oczywiste! Kiedy na niego
spojrzałam on jednak nie cieszył się.
- Nie rozumiesz. Agresywny kierowca może stać się dobry, ale
nigdy na odwrót. – Wyjaśnił mi na spokojnie. Mój poziom agresji ponownie
wzrósł.
- A ty nie rozumiesz, że chciałam jeździć dla taty! – Rick
naparł na mnie jeszcze mocniej i spojrzał mi głęboko w oczy, zrozumiałam, że
miałam go nie odwracać.
-, O czym pierwsze pomyślałaś, kiedy zaczęła Cię ścigać
policja?
- O ucieczce. – Odpowiedziałam spokojnie.
- A kiedy wypadła Ci turbina?
- O tacie. – Rick poluzował uścisk i odszedł lekko kulejąc
do kranu gdzie nalał sobie szklankę wody zostawiając mnie lekko otępianą. Wypił
całość i podsumował.
- I to odróżnia Cię od agresywnego kierowcę. Agresywny pilot
wjechałby w tabun radiowozów i jeszcze czerpał z tego cholerną przyjemność i
gwarantuje Ci, że nie myślałby wtedy o swoim życiu, tylko o zwycięstwie. Tak
jak w wyścigu z Torosem. – Załamałam ręce i wróciłam na kanapę.
- To, co mam zrobić?
Rick usiadł obok i przyciągnął mnie tak do siebie żebym się
na nim oparła. Jego twarde mięśnie oplotły mnie i sprawiło, że było mi cieplej
a w moim brzuchu poruszyło się coś obcego.
- Teraz go wspierać, Twój ojciec naprawdę potrzebuje Twojego
wsparcia.
- Zwolnił mnie. – Przypomniałam mu.
- Pomyśl długofalowo. – Starałam się przekręcić głowę by
zobaczyć jego twarz jednak on dał mi znak żebym została tak jak jestem. W
zamian wzięłam kosmyk jego włosów i zaczęłam się nim bawić. – Jeśli teraz
pomożesz tacie, to, kiedy firma znów stanie na nogi będziesz się u niego
ścigać. Jeżeli Wei Race upadnie to nikt Cię nie zatrudni.
- Niby, dlaczego? – Skrzywiłam się
- Eva Wei, córka Dona Weia, bankruta, który próbuje
odbudować swój wizerunek. – Każdy menager będzie podejrzewał Cię o szpiegostwo,
Twoje umiejętności na nic się zdadzą. – Wyjaśnił. W sumie miało to pewien sens.
-, Jeśli nie chcesz zrobić tego dla niego, zrób to dla
siebie Myszko. – Powiedział mi do ucha, całując mnie przy okazji w obojczyk. Od
miejsca pocałunku przeszedł mnie dreszcz. Miły dreszcz. Trwaliśmy w takim
uścisku jeszcze jakiś czas, jednak w końcu zrobiło mi się niewygodnie i
postanowiłam obrócić się na brzuch i popatrzeć trochę na niego.
W chwili wykonywania tej czynności Rick zasyczał z bólu,
zupełnie zapomniałam o jego siniakach, ale przynajmniej uświadomiłam sobie, że
mam do niego jeszcze klika pytań.
- Co to byli za ludzie? – Spytałam dotykając palcami jednego
z pojawiających się siniaków. Rick skrzywił się, ale widać było, że się
spodziewał tego pytania.
- Narobiłem sobie pewnych kłopotów Myszko. – Pogłaskał mnie
po włosach. Ja pocałowałam bolące miejsce i poprosiłam jeszcze raz o
wyjaśnienia.
- Możesz mi powiedzieć.
Rozdział XVIII – Klara
- Kiedy wróciłem na Ziemię nie zastałem nic. Samara
zniknęła, mój dom był sprzedany, moje oszczędności zniknęły. Byłem pozbawiony
domu, dziewczyny i celu życia. – przypominały mi się chwile, kiedy Rick
próbował ścigać się na Alwasie. Choć wydawało się, że pod koniec się z tym
pogodził, trudno zapomnieć o swoim dawnym życiu w kilka chwil, na dodatek będąc
samemu.
- Zacząłem od nowa starając się wrócić do rodzinnych stron.
– kiedy zaznaczył fakt powrotu do korzeni, uświadomiłam sobie, że nigdy nie
pytałam ani nie czytałam skąd pochodzi Rick, tak jakby wziął się znikąd.
Głębiej wtuliłam się w jego umięśnione ramiona z nadzieją, że będzie to długa i
inspirująca opowieść. Rick pogłaskał mnie po włosach i nabrał głęboko
powietrza.
- Najpierw odwiedziłem rodziców… - wstrzymałam oddech, zaraz
powie mi o swoich rodzicach. Być może nie idziemy teraz z nimi na spotkanie,
jednak i tak czułam się skrępowana. Rick dzielił się ze mną czymś, o czym nikt
nie wie. Nawet prasa nie drążyła tego tematu. Jednak Rick poczuł napinające się
mięśnie i przejechał palcami po moich ramionach. – nie nakręcaj się Myszko, nie
żyją. – mówił o tym z wielkim spokojem, jakby śmierć jego bliskich nie była dla
niego problemem. Zaskoczył mnie, że jest aż tak nieczuły na los rodziców.
Musieli w życiu zrobić mu coś okropnego, jednak gdyby tak było, to czy
odwiedzałby ich grób? To nie trzymało się kupy, jednak teraz nie myślałam o
tym, sens tej historii miał być zupełnie inny i na tym należało się skupić.
- Poszwendałem się trochę po mieście, zahaczyłem o miejsca
gdzie kiedyś miałem bazę z kumplami. Spotkałem tam starego przyjaciela…
- Kogo moje oczy widzą! Rick Thunderbolt wrócił do żywych! –
Facet chudy jak wykałaczka, usmarowany po łokcie smarem, grzebał przy starym
samochodzie jeszcze na oponach. Poznałem go po głosie. Schrypnięty jak zwykle.
Brudny jak zwykle. Sam jak zwykle. Nie zmienił się mimo tylu lat. Paulo. To z
nim złożyłem pierwszy silnik i to on nauczył mnie zmieniać biegi.
- Ciebie również miło widzieć.
- Przypomniałeś sobie o starych przyjaciołach? – spytał
ciągnąc za kable przy akumulatorze. Warsztat w starej fabryce konserw był
najlepszą decyzją w naszym życiu. Byliśmy wolni, niezależni. Mogliśmy wszystko.
Naszym największym szczęściem były wtedy wyjące silniki aż do czasu kiedy
spotkałem Don Weia.
Wtedy zmieniło się wszystko, ale tą historię już znasz…
Paulo był jedynym, który pozostał w mieście z naszej paczki,
ale także jedyny, który miał kontakt ze wszystkimi, prócz mnie. Już pierwszej
nocy zabrał mnie w pewne miejsce. Była to Jama, podobna do tej w Kansas. Z tą
różnicą, że tutaj były tylko cztery kółka, żeby było retro. Nie musiałem długo
czekać na zaproszenie do wyścigu. Odmówiłem jednak. Paulo od razu wiedział, że
coś się stało. Że czas, w którym ostatnio mnie widział w telewizji a teraz,
zmienił mnie. Zaproponował więc coś innego…
Tam nauczyłem się zarabiać, jednak każdy zakład ma za sobą
ryzyko przegranej. To była jedna decyzja, która mnie doszczętnie zrujnowała.
Rzuciłem wszystko co udało mi się zbudować i przeniosłem się tutaj, do Kansas.
Paulo dał mi tylko cynk, że tutaj też szykują się wyścigi. Jednak tym razem postanowiłem
nie ryzykować i zabezpieczyć się najlepszym kierowcą jakiego zna galaktyka.
Musiałam chwilę pomyśleć zanim zrozumiałam, o czym
opowiedział mi Rick. Odkleiłam się od niego, chciałam mu się dobrze przyjrzeć.
Nie wyglądał na tonącego w długach, ani na takiego, który by się tym
szczególnie przejmował. Był pewny siebie, pewny, że uda mu się wyjść z tego.
- Ile? – to pytanie wydawało się oczywiste. On trochę się
skrzywił, ale gładząc mnie po włosach i w między czasie rozplątując gumkę na
nich powiedział zwięźle:
- Ćwierć.
- Ćwierć czego? – dopytałam z poirytowaniem.
- Miliona.
- Ćwierć miliona jednostek!? – aż wstałam z wrażenia
rozglądając się za jakimś ratunkiem. Jednak tu były tylko puste ściany, kilka
butelek. Nic. Facet którego kocham ma ćwierć miliona długu, a ja nawet nie mam
ćwierć tysiąca na koncie. Poczułam zaciskające się ramiona Ricka. Jego skóra
pachniała bardzo ostrym zapachem, trochę spirytusem, trochę miętą. Zapewne to
te leki. Mimo to poczułam się lepiej. Bezpieczniej.
- Co masz zamiar zrobić?
Nie przestawał mnie przytulać. Czuł, że mnie to uspokaja.
- Mam zamiar go spłacić. – ręka zaczęła mi drżeć. Jak…? Taki
dług, gdyby Don był w lepszej sytuacji może by mi tyle dał, jednak w sytuacji,
kiedy jest na skraju bankructwa raczej nie mogę go o to prosić.
- Jak?
Rick wziął mnie na kanapę, usadził na kolanach jak
dziewczynki siadające na kolanach świętego Mikołaja. Nie spieszył się z
odpowiedzią, podziwiał rysy moich obojczyków.
- Współpracując z Tobą. – oznajmił spokojnie. Wiedziałam, że
ten plan ma od dawna. Dopiero teraz zaczęłam pojmować co miał na myśli mówiąc,
że wyjaśni mi wszystko po eliminacjach. Zastanawiało mnie tylko jedno…
- Ile miałeś długu zanim zaczęłam się ścigać?
Rick skrzywił się i chwycił mnie mocniej, jakby chciał mieć
pewność, że nie ucieknę gdy usłyszę tą kwotę.
- Dwa razy więcej. – zakręciło mi się w głowie, Rick miał
pół miliona jednostek długu, ale to znaczy, że moje wyścigi sprawiły, że jego
dług się zmniejszył. Ci ludzie mogli go skrzywdzić. On mi ufa. Nie może na mnie
polegać. Jest uzależniony? Za dużo, za dużo.
- Evo, nie odwracaj się ode mnie. Nie teraz. – usłyszałam
jego łagodny głos. Czułam się wykorzysta.
- Oni Cię zabiją. – te słowa były bolesne, ale prawdziwe.
Widziałam co mu zrobili, nie zawsze będzie miał te swoje leki by złagodzić ból.
One też się skończą, a ciosy mogą być nawet śmiertelne. I co wtedy?
- Ty możesz mnie uratować.
- Jak? – spytałam bezradnie, chciałam go zostawić, ale jak
mogę, kiedy on patrzy na mnie w ten sposób, jak na kobietę której pragnie,
której potrzebuje?
- Ścigając się. – szepnął mi do ucha tak zmysłowo, że
przeszły mnie ciarki. Czułam się jakby rozbierał mnie samym tylko głosem.
Czułam się niesamowicie, zawrócił mi w głowie. A zaraz potem sprowadził na
ziemię.
- Jesteś uzależniony Rick, to jest złe. – odpowiedziałam z
lekkim zażenowaniem. Jak mu to wyjaśnić, że musi z tym skończyć inaczej będzie
jeszcze gorzej?
- To nie będzie hazard jeśli będę znać wynik.
- To znaczy?
- Będziemy ustalać przed wyścigiem, która przyjedziesz.
- Chyba zapomniałeś, że to nie tylko ode mnie zależy.
- Evo, błagam Cię, coś takiego to możesz wmawiać ojcu lub
swoim przyjaciołom. Ja Cię widziałem. Wiem, co potrafisz.
- Nie chcę mieć Cię na sumieniu. – zaczęłam wymyślać nowe
powody dlaczego ten pomysł jest zły.
- Nie tylko ja na Ciebie stawiam. – odpowiedział spokojnie.
- Co? – zdziwiłam się. Jak to nie tylko on na mnie stawia?
Rick wyjął komórkę i pokazał mi dziwną zakładkę. Na czarnym
ekranie pojawiła się plansza z jakimiś numerami. Zrobił kilka kliknięć i wyskoczyło
coś w postaci rankingu z 10 punktami. W nagłówku było napisane „Pewniaki”.
- Przypomnij mi jaki masz numer w wyścigach? – spytał. To
było ważne, nikt tam nie tytułował Cię imieniem, tylko numerem, dla naszego
bezpieczeństwa gdyby coś poszło nie tak.
- 76. – odpowiadam i zaraz zauważam ten numer na trzecim
miejscu, a obok drugą liczbę 750 000. Zatkało mnie. Jestem Pewniakiem, ale co
to znaczy?
- Co to za cyfry? - postukałam w sześcioliczbowy ciąg. Rick
tylko się uśmiechnął.
- Twoja aktualna wartość Myszko. – Rick uśmiechnął się pod
nosem. Moja wartość? Ale przecież wartość mają profesjonalni piloci, nie ja. Ja
ma wartość… dość sporą wartość. Jak to możliwe, że mam wartość?
- Po swoich wyścigach byłaś zauważona. Wszyscy uznali Cię za
bardzo dobrą i Twoja cena podskoczyła. Żeby na Ciebie postawić teraz, trzeba
mieć przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy jednostek.
- Ile? – Ściszyłam głos, starając się nadążać nad tym, co
mówi Rick. Ktoś jest w stanie postawić na mnie taką kasę?
- Wiem, że słyszałaś. Posłuchaj, dwa czy trzy wyścigi i
jesteśmy ustawieni.
- My?
- Myślałaś, że będziesz się tylko narażać? Jak tylko moje
długi znikną, to Ty będziesz dostawać większą część, może nawet całość. – Rick
mówił o tym, jakby to była błaha rzecz, ale nie było w tym nic błahego. Mówił o
wielkich, nielegalnych pieniądzach zdobywanych w nielegalny sposób, na
nielegalnych wyścigach.
- Nie chcę tych pieniędzy. – powiedziałam zadzierając nosa.
Rick tylko uśmiechnął się nieznacznie i poczochrał mnie po głowie.
- To czego chcesz? – spytał. Zastanowiłam się chwilę.
- Chcę z tym skończyć. – Rick nie był zachwycony, wręcz
trochę się skrzywił, ale zaraz się uspokoił.
- Dlaczego?
- Bo nie chcę Ciebie narażać, to chyba proste. – odparłam.
Rick mnie pocałował w policzek. Było to miłe, jego usta były przy moim uchu.
- Molly. – wypowiedział to imię powoli, wkładając w to wiele
uczuć: Pewność w to co robi, szczerość, że więcej nie będzie oszustw; wiarę, że
sobie poradzę i tą lekką nutkę wątpienia, że może źle wybrał, która miała mnie
zmotywować do działania. Zesztywniałam i rozkoszowałam się tym imieniem.
Syciłam się atmosferą, która była między nami.
To było dziwne uczucie darzyć miłością swojego idola i
mentora. Jeszcze dziwniejsze było to, że właściwie jeszcze nigdy nie
powiedzieliśmy sobie „kocham”, i raczej prędko do tego nie dojdzie. W sumie,
chciałabym mu to powiedzieć, ale wiem, że wtedy oboje byśmy coś stracili. Rick
wstał i wyjął coś z pobliskiej szafki. Podał mi bez słowa małe pudełko.
Otworzyłam je drżącą ręką. Była tam mała słuchawka na ucho, nie podłączona do
niczego. Zapytałam go o nią, jednak on tylko się uśmiechnął.
- Nasz sposób komunikacji na torze. – wyjaśnił. Był to mały
komunikator nie wykrywalny przez radary, z możliwością komunikowania się na
długie dystanse.
- Kiedy będziesz już na torze i wyczujesz przeciwnika
powiedz mi, która jesteś w stanie przyjechać, a ja wtedy obstawię. Proste. –
dla niego może to było proste, dla mnie nie do końca.
- A jak ktoś się zorientuje?
- Nie ma prawa, Evo. Ja od początku na Ciebie stawiałem, a zakłady
są poniekąd anonimowe. Damy radę. – Wziął mnie w ramiona i trzymał, aż
przestałam się trząść. Potem pocałował w policzek i założył niezakrwawioną
koszulę.
- A teraz Evo, załatwisz drugą rzecz. – Brzdęk kluczy
oznaczał jedno… wracam do domu.
W domu było dość ciemno, tylko z jednego pokoju dochodziło
światło. Gabinet ojca. Wzięłam głęboki wdech, musiałam odegrać bardzo trudny
teatrzyk. Tata siedział w pomiętej koszuli za swoim mahoniowym biurkiem. Palił
papierosa, co jest rzadkim widokiem. Na dziewięciu ekranach widać było tą samo
sytuację: ścigające się gwiezdne ścigacze. Każdy trochę inny. Pod każdym
informacja o aktualnej prędkości, fale mózgowe pilota i jego tętno. Czyli szuka
następcy. Jeszcze jeden wdech, aby nie powiedzieć czegoś nieodpowiedniego.
- Cześć tato. – stanęłam za jego krzesłem, nawet się nie
poruszył. Obserwowałam z nim jak sprawują się kandydaci. Byli oceniani w
czterech kategoriach: na prostym odcinku, na slalomie, na zakręcie oraz ich
zachowanie w stresowej sytuacji. Wszyscy radzili sobie całkiem nieźle.
Kontrolowali pojazd i siebie. W końcu przełączyło się na ostatni test i
zobaczyłam w nim coś znajomego.
Prosty odcinek drogi zakończony metą, z małą możliwością
zwrotności i przeciwnik, który nie ma zamiaru odpuścić. Dopiero teraz tata
postanowił się odezwać.
- Nie myśl, że Cię nie doceniam. Twoje wyścigi stały się
częścią programu szkoleniowego w Wei Race. – tata zdziwił mnie tym, wiedziałam
dokładnie co to za wyścig. Pułkownik Tors, ostatnia szansa na dostanie się na
Oban. Zaciekawiło mnie jak kandydaci poradzili sobie z tym zadaniem. Większość
zwolniła, większość miała podwyższone tempo. Tylko jeden wytrzymał do końca i
odtworzył mój występ na Alwasie.
- On. – zastukałam w środkowy ekran. Tata spojrzał na mnie
wyczekująco. – On jest Twoim nowym kierowcą. – oznajmiłam. Jednak to tacie nie
wystarczyło. – We wszystkich zadaniach jest opanowany i jako jedyny pozwolił
sobie na szarżę do mety. Jest agresywny, a tego Ci teraz potrzeba. –
powiedziałam pewnie. Rick poinstruował mnie, że mam używać słów kluczowych aby
przekonać ojca do kierowcy, którego ja sama jestem pewna w stu procentach, że
udźwignie ten cyrk. Tata tylko pokiwał głową ze zrozumieniem i odszedł do
kuchni po nowy kubek kawy.
- Cieszę się, że mimo wszystko chcesz się zaangażować w
życie firmy. Wezmę Twoje spostrzeżenia pod uwagę. – Nie wiem czy się udało, ale
mam nadzieje że kandydat, którego zasugerowałam tacie po zaledwie zobaczenie
kilku akcji, opłaci się i doprowadzi to do momentu, w którym ja zostanę
pilotem. Przyglądałam się jeszcze chwile wyczynom mojego faworyta. Jego zdrowie
psychiczne cały czas było na tym samym poziomie, jak u robota. Żadnego wzrostu
tętna. Dziwne. Wyczułam w tych przejazdach coś znanego.
Płynna jazda, bez zawahań, bez dławienia silnika. Zwroty
były wykonane z wielką precyzją, a jednocześnie wyglądało to jakby pilot miał
gdzieś czy mu wyjdzie, czy nie. Sprawiał wrażenie spokojnego i opanowanego.
Zastanawiało mnie, dlaczego tak świetny kierowca jeszcze nie wszedł do ligi.
Dlaczego dopiero teraz się ujawnił? Długo jeszcze o tym myślałam zanim
położyłam się spać.
Byłam w miejscu, gdzie ciemność otaczała mnie z każdej
strony. Słyszałam tylko kapiącą wodę gdzieś w oddali, a kiedy się zbliżyłam,
poczułam jak coś kapie mi na głowę i prosto w powiększającą się kałużę.
Spojrzałam w dół aby w nagromadzonej cieczy zobaczyć swoje odbicie, jednak
zamiast tego zobaczyłam zielony znak „WYJŚCIE EWAKUACYJNE”. Przypomniałam sobie
sen z wczoraj i cofnęłam się o krok. Wtedy w spadających kroplach zobaczyłam
symbol Avatara.
Obudziłam się z wielkim bólem głowy, jakby ktoś jeździł po
mnie czołgiem. Nie do końca wiedziałam, co się dzieje. Byłam zdezorientowana.
Raz mógł mi się śnić i uznałam to za przypadek, ale dwa razy? W dodatku, w tak
krótkim czasie… Czy ten sen niósł ze sobą jakiś przekaz? Na komórce miałam
wiadomość.
Holi chcę Cię zobaczyć. Spotkajmy się na Tamaresa 43. Em.
Nie wiedziałam za wiele o Holi i Em, ale z pewnością
mieszkały one w dzielnicy kosmitów, a ta była bardzo odległa od miejsca, w
którym miałam się pojawić. Była to mała dzielnica z luksusowymi domkami za
centrum miasta. Mieszkały tutaj sławy filmu i piosenkarze, czasem nawet gwiazdy
sportu. Niemniej jednak zaufałam Em i udałam się w to luksusowe miejsce.
Tak jak się spodziewałam: była to willa, trzy piętrowa z
basenem na tarasie, przestronnymi oknami i pięknym skalnym ogródkiem. Wszystko
w charakterystycznych odcieniach bieli. Miejsce wydawało się być urządzone
lekką, damską ręką.
Na teren posesji zostałam wpuszczona bez większych
problemów. Ochroniarz, który pilnował, wiedział że przyjdę i nawet nie zadawał
pytań. Kiedy weszłam do holu oniemiałam. Wielka, otwarta przestrzeń, sosnowy
parkiet i biel, która szerzyła się w tym miejscu jak zaraza. Małe, niepozorne
schody prowadzące na górę i wyjście na taras… z basenem. Wiele pytań cisnęło mi
się na usta kiedy to ujrzałam. Kto tu mieszka?
W końcu zobaczyłam jak Mark schodzi po schodach. Wyglądał
jeszcze gorzej niż wczoraj, jakby nie spał całą noc. Jego blada twarz nawet nie
udawała że cieszy się z mojej wizyty. Był obojętny, na odchodne mruknął coś co
przypominało przywitanie. Zakładam, że bardzo martwi się o Holi. Jednak skoro
chce mnie widzieć najwyraźniej już czuje się lepiej.
- Molly! – serdeczny okrzyk Arona wytrącił mnie z
przemyśleń. Wraz z Tomem stali gdzieś z brzegu pomieszczenia najwyraźniej
ćwicząc walkę na miecze. Jednak Aron zwinnie wytrącił miecz Tomowi i podbiegł
do mnie chwytając w objęcia jak Pan młody chwyta swoją świeżo poślubioną żonę.
Brakowało jeszcze tego tandetnego zwolnionego tempa jak na filmach. Niemniej
poczułam się w tych objęciach dobrze, spokojnie. Wiedziałam, że mogę liczyć na
Arona i Toma jak na braci. Aron postawił mnie dopiero przy Tomie, który z
lekkim przybiciem patrzył na odgrywaną scenkę.
- Jak się czujesz? – odezwał się przytulając mnie nieśmiało.
Czułam w nim pewne niezrozumiałe napięcie. Postanowiłam nie przejmować się
jednak. W moim życiu jest już za dużo rzeczy, którymi muszę się zamartwiać i
bez tego.
- Dobrze. Czyje to mieszkanie? – spytałam jeszcze raz
rozglądając się po okolicy. Nie czekając na odpowiedź podeszłam do jednej z
ścian gdzie wisiało mnóstwo zdjęć i wycinków gazet. Widziałam tylko kątem oka
jak kąciki ust Arona podnoszą się do góry. Czyli ściana powie mi wszystko.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to nagłówek jednej z gazet. MISTRZ NA FALI
ZWYCIĘSTW! Pod tytułem było zdjęcie Ricka z cała ekipą: mechanicy, doradcy, mój
tata i kierowcy testowi. Nie było to zwykłe zdjęcie. Rick w jednej ręce trzymał
puchar, a w drugiej obejmował dziewczynę w ubraniu teamu. Rozpoznałam w niej
Samarę, jej młodszą wersję. Pod zdjęciem była krótka wypowiedź Ricka: – To oni
wygrali. Bez nich byłbym nikim. – Było tych artykułów sporo. O Ricku, o
Samarze. O jej karierze. O tym, jak stała się sławną akrobatką podniebną.
Wydawało się, że wszystko było poukładane chronologicznie. Wszystko to kończyło
się dwoma artykułami:
RICK THUNDERBOLT ZNIKA ZARAZ PO WYGRANIU MISTRZOSTW.
SAMARA ZAWIESZA KARIERĘ. JEJ ZDROWIE ZAGROŻONE.
Samara zrezygnowała z kariery w czasie, gdy ja walczyłam o
zwycięstwo na Obanie. Nigdy nie zastanawiałam się co się stało, w sumie
niewiele mnie to obchodziło. Jednak pewna rzecz stała się jasna: jest to
mieszkanie Samary. Pod artykułami były zdjęcia. Jedno przykuło moją uwagę.
- Kto to? – spytałam stukając w ramkę, gdzie znajdowało się
zdjęcie małej dziewczynki. Miała maksymalnie dwa, może trzy lata, okrągłą,
bladą buzię, krucze, czarne włosy i te zielone, magnetyczne oczy, które już
widziałam. W takich samych oczach się zakochałam.
Aron uśmiechnął się.
- To Klara, nasza mała księżniczka. – Aron najwyraźniej
dobrze ją znał. Tom też się wyszczerzył na jej wspomnienie.
- Dawno jej tutaj nie było. Obiecałem, że zamienię się dla
niej w słonia. – taka mała dziewczynka mając za przyjaciół zmiennokształtnych z
pewnością się nie nudziła, ale kim ona była. Aron jakby czytał mi w myślach.
- To córka Samary. – Aron w końcu mnie oświecił. Oniemiałam.
Samara ma córkę... Spojrzałam na nią jeszcze raz szukając jakiegokolwiek
podobieństwa, ale nasuwała mi się przed oczami zupełnie inna osoba. Te oczy…
Choć wiedziałam jaka jest odpowiedź, to jednak musiałam zapytać.
- A Ojciec? – Aron tylko zastukał w inną fotografię, gdzie
Rick szczęśliwy trzymał Samarę w objęciach, a ja osunęłam się na ziemię. Rick
ma córkę. Dlaczego mi nie powiedział? Ostatnie co pamiętam, to zmartwioną minę
Arona, który do mnie podbiega próbując mnie złapać.
- Co właściwie się stało? – jak przez mgłę słyszałam Em.
- Spytała o ojca Klary, potem zemdlała.
- Jasne, że zemdlała. Każda by zemdlała dowiadując się, że
taki dupek jest ojcem Klary. – dupek? Jak to dupek? Przecież Rick jest świetnym
facetem. Faktycznie, nie wyobrażam sobie go w roli ojca, ale z pewnością jakby
okazało się, że ma dziecko, wziąłby za nie odpowiedzialność.
- Budzi się.
- Molly? – ktoś starał się mnie podtrzymać, gdy inne ręce
podstawiały do moich ust szklankę z wodą. Poczułam, że opieram się plecami o
kogoś. Aron. Siedział za mną a Em podawała mi wodę. – Co się stało?
- Nie spałam zbyt dobrze. – skłamałam. Em jednak przyjęła to
kłamstwo dobrze.
- Chłopaki powiedzieli, że zemdlałaś na wieść, iż Rick,
dupek Thunderbolt, jest ojcem Klary.
- Nie, ale jestem zaskoczona. – wyjaśniłam starając po sobie
nie poznać, że dziwi mnie ojcostwo mojego prawie partnera. Em usiadła obok, a
Aron niepostrzeżenie mnie objął. Nie protestowałam, bo byłam w zbyt dużym
szoku.
- Zostawił ją. Uciekł. – wyjaśniła krótko, ale ja chciałam
więcej. – Miała mu powiedzieć o ciąży po jego zwycięstwie w mistrzostwach, ale
on zniknął. Uciekł z pracodawcą, którego nienawidził i nie dało się z nim
skontaktować. Tak jakby opuścił tę strefę galaktyczną. – Coś mi świta... Oban.
Rick wyjechał się ścigać i nie miał czasu informować nikogo o jego zamiarach.
Samara nie miała z nim kontaktu. Urażona zrobiła wszystko, by ślad o niej
zaginął. Urodziła. Nie powiedziała Rickowi. Wydawało mi się, że przestałam
oddychać. Tysiące myśli na minutę przeszywały każdy kawałek mojego ciała. Rick
mógłby mieć rodzinę. Rick nigdy nie wplątałby się w długi. Rick nigdy nie byłby
mój. Ja nigdy nie poznałabym ojca. Nic by się nie wydarzyło gdyby nie Oban.
- Hej. – słaby głos było słychać za nami. Stała tam Holi,
przykryta w koc i przytrzymywana przez Marka. Wszyscy ustąpili jej miejsca.
Siedziała naprzeciw mnie a inni się ulotnili. Mark lekko się wahał. Pocałował
ją tylko w jej spocone czoło i też odszedł za innymi. Holi wyglądała strasznie.
Czerwone, podkrążone oczy, na jej sierści było widać, że jest spocona, a wyraz
twarzy wskazywał, iż jest zmęczona. Na ustach widać było strupy i lekkie
poparzenia, prawdopodobnie po częstym wymiotowaniu. Siedziała skulona jakby
najmniejszy podmuch wiatru był arktycznym powietrzem.
- Gardzisz mną? – spytała patrząc na mnie otępiale.
Pokiwałam tylko przecząco.
- Wiedziałaś, że każdy organizm żyjący na świecie ma system
ochrony przed samym sobą? Wy ludzie dzięki temu nie możecie się połaskotać,
uderzyć na tyle mocno, żeby mieć siniaka czy przestać oddychać wstrzymując
oddech. – nadal tylko przeczyłam.
- My Pikule też mamy taką ochronę. Nie możemy odurzyć się i
wyleczyć chemikaliami, które sami stworzymy. Mamy jednak sposób, by to ominąć.
Wystarczy tylko mieć proszek od kogoś innego. – zaśmiała się słabo. -
spróbowałam raz, potem kolejny, a potem przerwałam i wiesz co? – czekała na
moją reakcję.
- Kiedy dostałam kolejną działkę odjechałam. Nigdy jeszcze
tak się nie czułam. Wszystko zniknęło, czułam się świetnie. A potem poczułam,
że coś tracę i wiesz co? To już nie było fajne. – słuchałam jej uważnie nie
przeszkadzając jej.
- Wiesz jakie to uczucie, kiedy Twój własny facet
podtrzymuje Ci włosy, podczas gdy Ty ty wymiotujesz jak kot? – to akurat było
śmieszne porównanie, w końcu Holi jest trochę podobna do kota, jednak
zachowałam tą uwagę dla siebie.
- Kiedy jesteś tak słaba, że jedyna osoba, która jest
wstanie Cię umyć z nieczystości, które z Ciebie wychodzą, to Twoja siostra? A
Twoja druga siostra wydaje fortunę na to, aby przytrzymać Cię przy życiu?
Oczywiście, nie możesz znać tego uczucia, ale uwierz mi, że jest to okropne. –
słuchałam jej opowieści w skupieniu i z wielką pokorą.
- Najdziwniejszy jednak w tej historii jest fakt, że osoba,
która mnie nie zna, tak się o mnie martwi. – jej wymowne spojrzenie mówiło, że
to ja. – Dlaczego? – długo się nie zastanawiałam.
- Jesteśmy rodziną, tak mówiłaś. – odpowiedziałam spokojnie
czym ją zdziwiłam.
- Dziękuje. – odpowiedziała tylko spokojnie, uśmiechając się
jak najszczerzej mogła. Potem jej oczy stały się bardziej mgliste.
- Em! Mark! – zawołała. Pojawili się natychmiast, jakby
stali obok. Mark wziął ją na ręce i zabrał na górę.
- Jest jeszcze zbyt słaba. – usłyszałam wytłumaczenie tylko
Em na odchodnym.
Zanim wróciłam do domu, pałętałam się po mieście szukając
odpowiedzi na pytania, które krążyły mi po głowie. Nie odbierałam telefonów,
choć Rick zapełnił moją całą skrzynkę pocztową. Nie chciałam z nim teraz
rozmawiać. Nie mogłam. W domu czekał na mnie ojciec. Jak zwykle zawalony
robotą, jednak na mój widok ogarnął go dziwny entuzjazm.
- Evo! Wspaniałe wieści! – wspaniałe… dawno nie było
wspaniałych wieści. – zawodnik, którego poleciłaś zgodził się zostać naszym
pilotem! – tak, to były wspaniałe wieści. Przytuliłam ojca ze szczęścia, w
końcu wychodzimy na prostą.
- Mam tylko do Ciebie prośbę. – tata od razu zmienił ton,
ale nie wychodził z swojego dobrego humoru. – Jutro przychodzi do nas wraz ze
swoimi rodzicami i chciałbym, żebyś mi towarzyszyła. Zanim podpiszę umowę chcę
mieć pewność, że to dobry pilot.
- Mam się z nim ścigać? – spytałam z nadzieją. Podobno to
ona umiera ostania.
- Chcę tylko, żebyś z nim porozmawiała. Niewykluczone, że
będziecie mieli o czym. – tata mówił trochę tajemniczo.
- A kto to w ogóle? – w końcu spytałam, kto będzie moim
poprzednikiem zanim to ja wystartuję w barwach Wei Race.
- Książe Argamon. Jego planeta podczas wojny została
zniszczona, a on z rodziną został skazany na przymusową ucieczkę. Ziemia
udzieliła im schronienia.
- Argamon? – zdziwiłam się, brzmiało to jakoś znajomo. Nie
mogłam oprzeć się faktu, że go znam.
- Tak, wraz z parą królewską przyjdą tu jutro, na kolację.
Pomożesz mi?
- Jasne tato, dla Ciebie wiele. – przytuliłam się do niego,
starając się choć chwilę pomyśleć co mi tu nie gra, jednak cały czas głowę
zaprzątały mi myśli o Ricku.
Rozdział XIX – Wyjście Ewakuacyjne
- To nie będzie bolało. – usłyszałam opiekuńczy głos jak
przez mgłę, kiedy otworzyłam oczy zobaczyłam Ricka który coś robi przy mojej
nodze. Noga była rozerwana jak przez zwierzę a Rick próbuje to zaszyć. Był cały
we krwi. W końcu spojrzał na mnie z współczuciem i sięgnął po poduszkę.
– Kocham Cię Myszko, zaśnij tak będzie łatwiej dla nas wszystkich.
– usłyszałam a zaraz potem Rick przycisnął z całej siły poduszkę do mojej
twarzy. Zaczęłam się dusić i już nic nie widziałam. Szarpałam się ale to nic
nie dawało, jednak w którymś momencie wszystko ustało. Kiedy ściągnęłam z głowy
poduszkę leżałam na asfalcie, byłam mokra i jedyne co mogłam dostrzec to
tabliczkę: WYJŚCIE EWAKUACYJNE, a pod nią pulsujący złoty symbol Avatara.
Obudziłam się z krzykiem. Chwilę zajęło mi uświadomienie
sobie że to był tylko sen. Za oknem padał deszcz, i była bardzo późna godzina.
Usiadłam na łóżku i starałam się drżącą ręką zgarnąć sobie większość włosów ze
spoconego czoła. To był jeden z tych koszmarów w których wzywa mnie dziwna
siła… lub próbuje ostrzec. Położyłam się jeszcze raz z nadzieją że tym razem
złe sny nie wrócą, jednak myliłam się…
Stałam na środku autostrady. Co najdziwniejsze nie bałam się
że coś mnie przejedzie, dziwne pole magnetyczne wokół mnie sprawiało że
wszystkie auta się wręcz ode mnie odsuwały. Nagle w moją osłonę uderzył tir.
Jego paka roztrzaskała się na pół. Spojrzałam za siebie by przekonać się co
wiózł. Z jego wnętrza wysypało się tysiące tabliczek WYJŚCIE EWAKUACYJNE.
Przeraziłam się, zaczęłam biec jak najdalej od tego miejsca wprost na jadące na
mnie auto. Reflektory jego świateł oślepiły mnie układając się w
charakterystyczny symbol… Avatara.
- Jordan przestań do cholery! – Zerwałam się z łóżka,
podbiegłam do okna i choć to niedorzeczne to otworzyłam je i wrzasnęłam z całą
mocą w płucach. Patrzyłam z rozkojarzeniem na błękitne zimne niebo, czekając na
odpowiedź ale nic się nie działo.
- Evo wszystko w porządku? – tata stał w drzwiach zapinając
błękitną koszulę. Wyglądał na pogodniejszego. Być może dziś odbiję się od dna i
wszystko będzie zmierzać ku lepszemu.
- Tak tato, w jak najlepszym. – starałam się zetrzeć pot z
czoła.
- Jordan tu był? – spytał siadając na łóżku i rozglądając
się podejrzanie. Usiadłam koło niego i oparłam głowę o jego ramię.
- Nie tato.
- To czemu krzyczałaś? – tata wyglądał na zaniepokojonego.
Od tak dawna nie mieliśmy oboje styczności z Obanem. Praktycznie o nim nie
rozmawiamy.
- Bo mi się śnił, śni mi się od jakiegoś czasu.
- Jak to Ci się śni?
- Nie dokładnie on, raczej symbol… Avatara. – zadrżała mi
warga gdy wypowiadałam imię władcy Wszechświata.
- Może Jordan daje nam znak żebyśmy się nie martwili o
niego.
- Może. – odparłam z nadzieją.
- Pamiętaj żeby być w domu o szóstej. To ważne. – wstał
pocałował mnie w czoło i wyszedł. Sporo czasu zajęło mi doprowadzenie się do
porządku. Po prysznicu jeszcze długo siedziałam skulona w brodziku
zastanawiając się co się ze mną do cholery dzieje! Dopiero późnym rankiem
zeszłam na dół coś zjeść. Ku mojemu zaskoczeniu w kuchni przy blacie stał Rick
popijając kawę jakby nigdy nic.
Spięłam wszystkie mięśnie swojego ciała zastanawiając się co
zrobić i co on zrobi. Czarnowłosy mężczyzna tylko podniósł lekko kubek i
uśmiechnął się jakbym była tylko jego znajomą, niewiele wartą istotą. Starałam
się zachować tak samo. Ominęłam go, z szafki wyjęłam kapsułki śniadaniowe i
wrzuciwszy je do szklanki wody czekałam aż się rozpuszczą.
- Don mówił że kiepsko spałaś. – dokończył swoją kawę i
przyglądał mi się spod ciemnych okularów.
- Śnił mi się Jordan. Śni mi się od kilku nocy. – mówiłam
powoli popijając moje płynne jedzenie. Rick jakby delikatnie się spiął słysząc
że śni mi się mój adorator. Mogę tylko przypuszczać o co chciałby mnie teraz
zapytać mój kochanek jednak ani jedno pytanie nie wyszło z tych zaciśniętych
ust. Nie chciałam żeby był zazdrosny w dodatku o istotę, która żyje w centrum
Galaktyki i ma pieczę nad całym wszechświatem. Nie chciałam też go szczególnie
wyprowadzać z niepokoju. Nadal czułam do Ricka pewien żal, z powodu jego córki
o której nawet on nie ma pojęcia.
Trwalibyśmy w takiej ciszy pewnie jeszcze przez dłuższy czas
gdyby nie sms, który przeszył panującą ciszę.
Jeśli masz czas nie pogardzę pomocą. Em.
Do spotkania zostało jeszcze dziesięć godzin schowałam
szklankę do zmywarki i pobiegłam ubierać buty. W drodze odpisałam że nie ma
problemu a jako odpowiedź dostałam adres supermarketu na granicy dzielnicy
kosmitów.
Em stała przy wejściu ubrana w skurzaną ćwiekowaną
spódniczkę i białą luźną bluzkę. Wyglądała nadzwyczaj dobrze, co może świadczyć
o poprawiającym się stanie zdrowia Holi.
- Miło Cię widzieć. – Em uściskała mnie serdecznie i zabrała
jeden duży wózek polecając bym wzięła drugi. Przechadzałyśmy się po półkach
sklepowych gdzie co jakiś czas moja przyjaciółka wrzucała promocyjne produkty w
dużej ilości. Były to głównie kapsułki żywieniowe ze względu na ich niską cenę
ale znajdowały się tam również inne przysmaki.
Oczywiście że potrzebowała pomocy, sama by takiej ilości nie
wzięła, a bardzo jej na tym zależało. Zastanawiałam się czy to dla Holi, czy
może kogoś innego.
- cztery tysiące pięćdziesiąt siedem jednostek – kasjerka
podała sumę rachunku. Em zrzedła mina.
- Zwykle jest mniej. – Em starała się zachować spokój, ale
do jej oczu napływały łzy.
- Zwykle nie bierzesz leków. – kasjerka spojrzała na siatki
i jeszcze raz wyczekująco na Em. Ta wyjęła portfel i odliczając każdą jednostkę
wykładała na blat. W którymś momencie jednak środki się skończyły. Em ze
smutkiem zaczęła szukać po siatkach rzeczy które może oddać.
- Ile trzeba dopłacić? – wyrwałam się przed szereg.
Widziałam że dla Em jest to krępująca sytuacja.
- Osiemset dwadzieścia. – kobieta spojrzała na mnie z
zaciętym wyrazem twarzy. Wyjęłam kartę ignorując to, że Em się temu sprzeciwia.
Wszystko stało się jednak tak szybko, że nawet nie zdążyła mnie powstrzymać.
Nim się obejrzałyśmy szłyśmy obładowane siatkami w samo centrum dzielnicy
kosmitów.
- Oddam jak tylko je zdobędę. – Em była bardzo skrępowana,
choć nie wiedziałam czemu. Myślałam, że osoba która kradnie na potęgę nie
będzie mieć wyrzutów z powodu takiej błahej sprawy.
- Nie ma o czym mówić. – skręciłyśmy w węższą uliczkę. – Nie
rozumiem tylko po co Ci taka ilość jedzenia i leków. – Em blado się
uśmiechnęła.
- Dla moich wychowanków. Mieszkam w domu dziecka i pomagam
swojej opiekunce. – mówiła o tym tak spokojnie… nigdy nie spodziewałabym się,
że dziewczyna, którą poznałam z bronią w ręku może zajmować się dziećmi.
Na miejscu okazało się to prawdą. Powitała nas gromadka
dziesięciu kosmitów, ras których nigdy nie widziałam. Rzucały się na szyję Em
jak jakieś nieposkromione zwierzęta a ta śmiała się i jeszcze bardziej je
zachęcała. Poczułam się nawet przez chwilę niewidzialna, zostawiona sama sobie
w wejściu. Jednak kiedy chciałam wejść trochę dalej do tego małego domku
poczułam z tyłu na głowie zimną lufę pistoletu i ten charakterystyczny trzask
odbezpieczanego pistoletu.
- Nawet nie próbuj oddychać. – usłyszałam syk w uchu.
Zamknęłam oczy z myślą, że to nie dzieje się naprawdę.
- Katrina kurwa! – usłyszałam przerażoną Em, potem poczułam
jakąś rękę, która mocno odpycha mnie w tył, a potem strzał pistoletu i pisk kilkunastu
dzieciaków. Otworzyłam oczy siedząc oparta o ścianę, nade mną stojącą Em i
jakaś kolumna energii z trzymającym pistoletem.
- Czyś ty do reszty zgłupiała! – Em wydzierała się na słup
prądu przyciągając tym samym uwagę pozostałych domowników. Słup energii
wyciągnął tylko coś w rodzaju ręki, potem drugiej, aż w końcu cała postać
przybrała bardziej ludzki kształt.
- To ty powinnaś być bardziej rozważana! Przyprowadzasz tu
tych zapchlonych ludzi. – wydawało mi się, że wręcz pluła gdy wymawiała nazwę mojego
gatunku.
- Ten zapchlony ludź uratował nam dziś trójkę dzieciaków.
Zabrakło mi na leki. – Słup prądu spojrzał na mnie z pogardą.
- Niech nie zbliża się do Omiry, jej toksyny czuć na
kilometr. – i zniknęła. Em pomogła mi wstać i przepraszała za słup prądu, który
zwał się Katrina. Była to, jak się później dowiedziałam, druga opiekunka
sierot, którymi zajmuje się Em.
- Dziękuje Ci dziś za pomoc. Zwykle to Holi robi leki dla
dzieciaków. – Em była tutaj taka naturalna. Szczęśliwa mimo tego ubogiego
miejsca. Powoli wypakowywałyśmy zakupy.– Pomożesz mi jeszcze? Te dzieciaki są
trochę czasochłonne. –spojrzała na mnie błagalnie. Zgodziłam się.
Oprowadziła mnie po dwupiętrowym budynku. Dzieci były w
każdym mijanym przez nas pomieszczeniu. Na górze był mały pokoik, w którym w
koncie siedziała biała istotka z oczami na całą wręcz twarz.
- Em, przyszłaś. – spojrzała z zaciekawieniem na mnie.
Trochę mnie to przerażało.
- Oczywiście że przyszłam, to jest Molly, moja przyjaciółka.
– wyjaśniła. Dziewczynka od razu się uspokoiła.
- Ty też będziesz mieć zwierzątko jak Holi? – dziewczyna raz
na jakiś czas zmierzała mnie wzrokiem
- Już o tym rozmawialiśmy, Holi i Mark to para, a Molly jest
moją przyjaciółką. Ludzie to normalne istoty takie jak Ty i ja.
- Katrina ma inne zdanie. – wymamrotała, a mnie coś
pociągnęło za nogawkę spodni. Spojrzałam w dół. Przy mojej nodze stało
stworzenie wyglądające jakby było całe zamoczone w krwi. Ciągnęło mnie na dół
więc przykucnęłam. Był uroczy na swój dziwny sposób. Uśmiechał się. Spojrzałam
w stronę Em, która smarowała dziewczynkę w koncie jakimś kremem. Natomiast mój
nowy kolega wziął mnie za rękę, co było urocze i przyglądał się jej z
zaciekawieniem.
Przyłożył ją sobie do twarzy i wąchał. Było to dziwne ale
starałam się być tolerancyjna. Nagle poczułam chłód. Ta jajowata istota
przyssała się do mojej ręki jak wampir. Wszystko działo się szybko: zrobiło mi
się momentalnie słabo a przed oczami dostrzegałam jedynie ciemne mroczki.
Ocknęłam się chwilę potem, oparta o framugę drzwi. Nachylała
się przy mnie Em i Aron. Podała mi jakiś napój który pachniał jak pokrzywy.
- Przepraszam za niego. Werton jest przyzwyczajony do tego,
że ludzie są jego żywicielami. Za bardzo przyzwyczaił go do tego Mark, który
bierze merkuriańskie zioła. – Em starała się usprawiedliwić zachowanie swojego
wychowanka.
- Dobrze że Cię szybko odepchnęła. – Aron wyglądał na
zmartwionego.
- Muszę iść go uspokoić. – Em wstała zostawiając mnie z
Aronem.
- Co Ty tu robisz? – spytałam. Książe w takim miejscu mi nie
pasował.
- Pomagam, tak jak Ty. Choć ty raczej nie polubisz tych
dzieciaków. – zauważył i wychylił się jakby kogoś zobaczył. Miał rację, że może
nie mam ręki do dzieci.
- Aron! Aron! – Jakaś dziewczynka w szarej sukience z uszami
jak słoń wskoczyła w ramiona Arona. – Kiedy zabierzesz mnie do swojego
królestwa!?
- Obiecałem Ci, że wkrótce, moja księżniczko, ale teraz idź
się pobawić. – pocałował ją w czoło, a ta pobiegła dalej. – Do nich trzeba mieć
cierpliwość. Wielu z nich zostało porzuconych lub wręcz skazanych na śmierć.
Rodzice przyjeżdżali na Ziemię wyrzucali dziecko i uciekali. – Aron błądził
gdzieś po pomieszczeniach. – Niektóre bez leków po prostu umierają, bo nie są
przystosowane do tej atmosfery. Jak będę rządził na swojej planecie nigdy nie
dopuszczę do takiego procederu. Wasz rząd nie zdaje sobie sprawy ze skali tego
zjawiska.
- Może nie chce zdawać sobie z niego sprawy. – przełknęłam
kolejną porcję napoju.
- Może, ale ktoś musi się nimi zajmować. Aron oparł się obok
mnie. – Te zioła sprawią że twoja krew będzie się szybciej regenerować. Mark
pije to cały czas dzięki temu Werton może go gryźć bez obaw.
- Rozumiem. – spojrzałam na kleisty płyn. – a gdzie zgubiłeś
Toma?
- Pomaga Katrinie przy Omirze. – wyjaśnił. Omira…
- Kim ona jest? – spytałam dopijając do końca
- To przybrana matka Holi, Em i Katriny. Ona się nimi
zajmowała gdy były małe, jednak teraz sama potrzebuje opieki. Każdy dzień to
dla niej walka o życie.
- Czemu? – zaciekawiło mnie to. - Katrina wspominała o tym
że jestem toksyczna.
- Słyszałaś o kosmitach czysto naturalnych? – spytał.
Pokiwałam głową.
- No właśnie. Omira pochodzi z planety Alfa, najstarsza
cywilizacja wszechświata, prawie nieśmiertelni. Omira została zesłana na Ziemię
na banicję.
- Dlaczego? – zdziwiłam się, ale jeżeli Omira jest istotą czysto
naturalną to nawet najmniejsze zanieczyszczenie powietrza ją powoli zabija.
- Nie znam szczegółów Wiem że żyje na Ziemi już 30 lat i z
każdym dniem jest gorzej. Żadna naturalna planeta nie chce jej przyjąć, więc
umiera tutaj. To jest okrucieństwo, istota która ma ponad pół miliarda lat
zabijana przez brak zrozumienia. – Aron wydawał się tym zniesmaczony. – Jak
odbuduję Kaspie pierwsze co zrobię to zabiorę Omirę na swoją planetę.
- Miło z Twojej strony. – zauważyłam.
- Wiem. Zasługuje na to. Wychowała Holi, Em, Katrinę i
Samarę na odpowiedzialne kobiety.
- Samarę? – zdziwiłam się, byłam przekonana że Samara jest
człowiekiem.
- Tak, znalazła ją na schodach. Wychowała ją jak córkę,
zresztą potem zajmowała się też chwilę Klarą. – Aron był bardzo otwarty więc
postanowiłam to wykorzystać.
- Czemu nie ma tutaj Klary? – spytałam
- Już Ci to tłumaczyliśmy, Samara nie chce by Rick ją
zobaczył z dzieckiem. Zabrała Klarę do Europy. Wychowuje się w jakimś
klasztorze, z dala od ojca i fotografów.
- Straszne że nie chce mu powiedzieć. – podsumowałam.
Wiedziałam już trochę więcej, ale nie mogę przesadzić bo staną się podejrzliwi.
Nie wiem czemu moim celem jest znalezienie córki Ricka. Może po to by się
przekonać że ta mała dziewczynka nie zagraża mojemu związkowi. - Może kiedyś mu
powie. – Aron spojrzał na mnie jakby próbował odgadnąć o czym teraz myślę.
- Może. Podwieźć Cię gdzieś? – spytał wstając i pomagając mi
wstać.
- Nie, nie trzeba. – Odprowadził mnie do wyjścia na
parterze. Po drodze spotkaliśmy jeszcze Katrinę, która zaczęła z marszu
kokietować Arona.
- Dawno Cię u mnie nie było. – zauważyła obwieszając mu się
na szyi. To było fascynujące oglądać słup energii przytulający się do kogoś kto
wygląda jak człowiek.
- Miałem zajęcia, kochana. Nadrobimy to. – mruczał jej do…
właściwie nie wiem czy można to nazwać uchem. Jednak im bardziej on jej dotykał
tym bardziej ta bez foremna masa nabierała kobiecych kształtów. Pod koniec
transformacji miała nawet kobiece kontury, gołej, seksownej tancerki klubu
tanecznego.
- Może jutro. – zaproponowała, pocałowała go w policzek i
zniknęła jak błyskawica. Arona nawet to nie wzruszyło. Otworzył mi drzwi i
ustąpił pierwszeństwa. Słońce przebijało się przez chmury.
- Sypiasz z wszystkimi kobietami, które spotykasz? –
spytałam otwarcie. Aron tylko chwycił mnie za biodro i przyciągnął ku sobie nie
przestając iść.
- Nie. – zatrzymał się i pociągnął mnie w swoje ramiona.
Starałam się odsunąć ale był dość silny. Staliśmy na środku drogi w dzielnicy
kosmitów, lepiej być nie mogło. – Ale mogę szybko to zmienić, Molly. –
zamruczał mi do ucha jak przed chwilą robił to z Katriną.
Spojrzałam na niego wściekła i zdołałam zebrać w sobie tyle
siły, by go odepchnąć. Przyspieszyłam kroku ale mnie dogonił.
- Jesteś dupkiem! – oznajmiłam, on jednak nie miał zamiaru
się poddawać.
- Nie mów, że nie czujesz tej chemii! Jesteśmy jak
supernowa, przyciągamy do siebie wszystkie energie świata i zmierzamy ku sobie.
- Myślałam że książę ma trochę więcej taktu.
- Na razie jestem zwykłym kosmitą, który chce pożyć trochę i
odstresować się po tym co przeżyłem. Nie ma w tym nic złego. Tobie też
przydałoby się odreagować TEN Wyścig. (w domyśle Oban).
- Jesteś chory jeśli myślisz w ten sposób. – zauważyłam
zatrzymując się na przystanku.
- Nigdy nie miałaś okazji być w pobliżu księcia. Rozumiem,
że nie wiesz, że na dworze królewskim książęta nie są wierne jednej, ale tak
właśnie jest. – tu się myli. Znałam Aikkę, jednak on nigdy ze mną tak nie
postępował. Ale tego akurat nie miałam zamiaru mu zdradzać.
- Powinieneś znać słowo „nie” Aronie. Nie jesteś na dworze
królewskim tylko na Ziemi! – w tym momencie chwycił mnie mocno i zmieniając
postać poszybował ze mną na dach jakiegoś wieżowca. Zamurowało mnie. Przemienił
się w człowieka z skrzydłami, w anioła, który wzbijał się coraz wyżej.
- Powiedz, że Cię to nie kręci, a przestanę. – widziałam
oddalającą się ziemię, ludzi którzy stawali się coraz mniejsi, a w moich żyłach
wzrastało ciśnienie. Co jeśli zaraz spadnę? To pragnienie adrenaliny było takie
silne. Nie chciałam żeby przerywał. Odurzona odchyliłam głowę mocno do tyłu.
- Budzisz się. Widzę to. Tylko ja Ci to zapewnię, wiesz o
tym. – mruczał. Rick.
- Odstaw mnie na ziemię! – rozkazałam natychmiast, a ten po
prostu mnie puścił, bez słowa z jedynie z wielkim uśmiechem.
- AAAAA! – leciałam w kierunku ziemi z wielką prędkością. To
było dla mnie za dużo jak na ten poranek. Poczółam mocny ból w klatce i po
chwili znów byłam w ramionach Arona. Nienawidzę go za to.
- To co? Pójdziesz ze mną teraz, czy umówimy się później? –
spytał odstawiając mnie na przystanek i chowając skrzydła. Nie miałam nawet
siły go uderzyć. Chciałam uciec jak najszybciej od niego, a jednocześnie szok
jaki przeżyłam przyciągał mnie do niego. Wsiadając już do autobusu wybąknęłam
tylko…
- Może. – Rick mnie znienawidzi za to, ale naprawdę poczułam
coś dziwnego.
Starałam się złapać górną część suwaka sukienki, jednak był
on już za wysoko żebym mogła sama dosięgnąć. Poczułam zimną dłoń na plecach
która błyskawicznie zajęła się zamkiem po czym obróciła mnie ku sobie.
Stał naprzeciwko, ubrany w czarny garnitur z czerwoną
koszulą. Włosy idealnie zlewały się z równo wyprasowanym materiałem. Nie miał
okularów, co odsłaniało jego intensywnie zielone oczy. Wpatrywał się we mnie z
tak wielkim pożądaniem.
- Lepiej wyglądałabyś w tej srebrnej. – zauważył wskazując
na odrzuconą przeze mnie długą suknię z obfitym dekoltem i rozcięciem na udzie.
Zamiast niej wybrałam trochę bardziej stosowną, obcisłą sukienkę do kolana z
czarnej koronki, która ciągła się aż do szyi.
- Uznałam, że ten strój jest bardziej stosowny dla pary
królewskiej. – znów skrzyżowaliśmy swoje spojrzenia. – Po za tym dzięki tej
sukience pasujemy do siebie. – zauważyłam.
Rick nie zważając że Don może wejść w każdej chwili
przyciągnął mnie do siebie. Kiedy nabrałam powietrza do płuc jeszcze mocniej
poczułam jego umięśniony tors.
- Nie tylko pod tym względem do siebie pasujemy. – Nachylił
się i pocałował mnie w szyję. Ja jednak nadal nie mogłam się przełamać po tym
czego się dowiedziałam.
- Opowiedz mi o Samarze. – czar jego zalotów prysł. Nie
wypuścił mnie z objęć, ale zdecydowanie się wyprostował.
- Czemu nagle interesuje Cię moja przeszłość? – spytał.
Faktycznie mało o nią pytam, ale teraz próbuję zrozumieć, w którym momencie
Rick mógł stracić świadomość, że Samara być może jest w ciąży.
- Wydaje mi się że to naturalna kolej rzeczy.
- Pytasz o coś konkretnego? – spłynęłam rumieńcem. Tak,
miałam na myśli coś konkretnego, ale jak spytać o to faceta, z którym nawet nie
wiem czy jestem? Czy mogę pytać o to, czy ze sobą spali?
- Tak Evo, sex jest ważnym elementem związku. Nie będę
ukrywać, że jeśli coś między nami zajdzie to nie będziesz tą pierwszą. – Rick
mówił tak swobodnie o tym wszystkim…
- A kiedyś dojdzie? – spytałam zanim zdążyłam pomyśleć. Na
to Rick przyciągnął mnie jeszcze bardziej do siebie. Nie pozostawił nawet
centymetra przerwy i lekko ściszonym głosem zaczął mówić do mojego ucha.
- Gdybym mógł zamiast zapiąć, rozpiął bym ten zamek, splótł
twoje nogi wokół moich bioder i zaniósł do Twojego łóżka. Wyszarpałbym
wszystko, co ma styczność z Twoim aksamitnym ciałem i wycałował Twoją bladą
skórę zaczynając od dwóch tatuaży na twoich policzkach. – Przymknęłam powieki
wyobrażając sobie to wszystko i bezwładnie spytałam tylko „a potem?”
- Potem Evo, sprawiłbym, że zapomniałabyś o nocy, dniu i
ocknęłabyś się w moich ramionach kolejnej nocy. Prawda jest taka, że pragnę
Ciebie od kiedy zostaliśmy sami tutaj. Pragnę być z Tobą, obok Ciebie, w Tobie,
nad Tobą. Pragnę być wszędzie. Stworzyć z Tobą coś czego ani Ty, ani ja jeszcze
nie mogliśmy doświadczyć. Wiem, że może Cię to przeraża bo jestem starszy, ale
uwierz Evo, że nie wyobrażam sobie innego mężczyzny przy Twoim boku.
- a Samara? – musiałam zniszczyć to co stworzył. Atmosfera
robiła się zbyt gęsta od uczuć, jednak to Ricka nie speszyło. Czułam jak jedną
dłoń kieruję poniżej pośladków a usta zatapiają się na jednej z moich tętnic.
- Samary już nie ma. – mówił między pocałunkami, starając
się mnie rozpuścić. Z jednej strony schlebiało mi to, jednak nadal nie mam pewności
czy jeżeli dowie się o dziecku to nie zmieni zdania.
- Evo, jesteś. – Mój ojciec. Rick natychmiast mnie odepchnął
co sprawiło że usiadłam na łóżko i sam odwrócił się tyłem do drzwi. Zauważyłam
że spodnie które jeszcze przed chwilą dobrze leżały są lekko napięte. Czyżby to
z mojej winy? Don wszedł zaraz potem. Spojrzał na nas zdzwiony.
- Rick… Myślałem, że jesteś już na dole. Nasi goście właśnie
wjeżdżają na posesję.
Rick już bardziej uspokojony odwrócił się do Dona i zaczął
wychodzić.
- Starałem się przekonać Evę, że studia w kierunku
zarządzania nie są złym pomysłem. Don wydawał się zadowolony, ale i też
podejrzliwy.
- Udało Ci się? – spytał tylko.
- To Twoja córka Don, odpowiedz sobie sam. – poklepał go po
ramieniu i wyszedł.
- Idziemy. – Don podał mi ramię i oboje zeszliśmy na dół
gdzie zatrudniona na ten dzień służba ściągała już płaszcze królewskiej parze.
Byli ucieleśnieniem ideału i o dziwo byli ludźmi. Kobieta
wysoka, ubrana w błękit wyglądająca jak Elsa z Krainy lodu (wybaczcie, za to
uproszczenie), a mężczyzna jak starsza wersja Jack’a z Titanica. Byli tacy
nieludzcy w tym wszystkim.
- Evo, to król i królowa Kaspii. – tata skłonił się lekko, a
ja poszłam za jego przykładem. Dopiero po chwili olśniło mnie co on właśnie
powiedział.
- Bardzo mi miło. – starałam się wydukać i zachować spokój.
- To nam jest miło poznać zwyciężczynie Wielkiego Wyścigu.
Nasz lud wiele Ci zawdzięcza. – królowa miała bardzo lekki głos. – Nasz syn
zaraz dołączy. – dodała a mi skurczył się żołądek. Muszę stąd uciec.
- W takim razie zapraszam do jadalni. – Don wskazał drogę.
Kiedy wszyscy zajęliśmy miejsca królowa kontynuowała.
- Jesteś tak młoda, a mimo to tak zasłużona. Nie rozumiem
czemu Wasz rząd trzyma to wszystko w ukryciu. – zwróciła się do taty. Nie
pytałam skąd wiedzą. Z pewnością to tym tata zachęcił Arona do ścigania się dla
niego. W końcu to tak jakby dzięki tacie wygrałam.
- Ze względów bezpieczeństwa, ludzie są impulsywnie
nastawieni do takich spraw. Było to też spowodowane bezpieczeństwem mojej
córki. Wielu z pewnością ma jej za złe, że to ona wygrała a nie oni. – tata
nagle się zerwał do góry, Rick zresztą też i lekko dał znak żebym też wstała.
Ja z kolei najchętniej schowałabym się pod stół.
- Przepraszam za spóźnienie. – Aron wszedł do jadalni i
stanął jak wryty widząc mnie przy Donie i Ricku.
- Evo, tak jak mówiłam to nasz syn Argamon, następca tronu.
Argamonie to Eva, zwyciężczyni Wielkiego Wyścigu, o której Ci mówiłam. – Aron
ocknął się, podszedł do mnie i pocałował w rękę.
- Miło mi poznać. – zachowywał pozory. Nawet po wzroku nie
było widać wściekłości. Zajął puste miejsce obok mnie.
- Eva to prawdziwe imię? – spytał z wielką kurtuazją.
Spojrzałam na niego niepewnie, ale nie mogłam zawieść ojca, musiałam teraz
myśleć o nim. O tym że jestem skończona wśród swoich przyjaciół pomyślę
później.
- Tak. – odpowiedziałam krótko.
- Jestem szczerze zdziwiony matko, że ukryłaś fakt, iż
zwycięzcami Wielkiego Wyścigu Obana są ludzie.
- Argamonie zachowuj się. – poprawił go ojciec, a ten
zamilkł. Zaczęły się lekkie rozmowy, w których głównie Don starał się z Rickiem
wywrzeć jak najlepsze wrażenie. Czułam na sobie cały czas wzrok Arona, który
wręcz wrzeszczy.
- Evo, a może zabierz księcia i porozmawiajcie na osobności?
W końcu macie podobne przeżycia związane z wyścigiem. – tata wyrwał mnie z
przemyśleń. No tak to był ten moment w którym mam wybadać czy Aron jest dobry.
On nie czekał na moją zgodę sam wstał i odsunął mi krzesło. W tej swojej całej
wściekłości zachowywał się jednak jak na księcia przystało: był kulturalny i
dopiero w chwili kiedy wyszyliśmy do ogrodu zmienił maskę uczuć.
- Możesz mi to wyjaśnić Molly lub Evo, bo w końcu do cholery
nie wiem jak się zwracać!
- Mogę to wszystko wyjaśnić. – starałam się zebrać do kupy,
resztką siły nie poprosząc go żeby nie zabierał mi tego półświatku, w którym
się poznaliśmy.
- Daj mi jeden powód dla którego mam im nie powiedzieć. –
rozkazał myśląc oczywiście o Em, Holi i Marku. Postanowiłam rzucić wszystko na
jedną kartę: on zna mój sekret, ale ja znam jego.
- Jeśli to zrobisz Twoi rodzice dowiedzą się co Ty
wyprawiasz na ulicach miasta. – Aron się zdystansował i był zniesmaczony moim
kłamstwem.
- Opowiedz mi całą prawdę, od początku, a wtedy zastanowię
się nad Twoim losem.
- Czemu mam to robić? – spytałam, oboje mieliśmy na siebie
haki.
- Ponieważ jak moi rodzice się dowiedzą po prostu zabiorą
mnie na inną planetę, a Ty nie będziesz mieć tu życia. – wytłumaczył. Miał
rację Holi i Em są zdolne do nachodzenia mnie w domu, a wtedy o wszystkim
dowiedziałby się też ojciec. Oparłam się o barierkę i zaczęłam od początku.
- Wszystko zaczęło się dzień po moich urodzinach…
Kiedy skończyłam Aron wydawał się mniej zniesmaczony moją
osobą jednak nadal widać było, że ma mi za złe wszystko co się zdarzyło. Nie
skomentował tego w żaden sposób. Spytał tylko co łączy mnie z Rickiem i czy
powiedziałam mu już o Klarze.
- Rick to przyjaciel mojego ojca i mój były trener, nic mnie
z nim nie łączy. – byłam zadowolona z tego, że nawet nie zadrżała mi powieka. –
Nie mam powodów do tego, żeby dowiedział się o swojej córce. – Mam w tym swój
mały interes. Jeśli Rick pozna Samarę to ich miłość może odżyć.
- Czemu Ci nie wierzę?
- Nie wiem.
- Wracajmy, wiem już wszystko. – Aron nie czekał na mnie.
Przyszedł pierwszy i zasiadł do stołu. Dołączyłam chwilę potem. – kiwnęłam
tacie, że wszystko jest w porządku.
- W takim razie możemy podpisywać kontrakt. – Don ucieszony
wstał i sięgał po szampana. Nagle usłyszałam bardzo głośny dźwięk gdzieś pod
stołem. Aron jak poparzony sięgnął do kieszeni mrucząc przeprosiny na krytyczne
spojrzenie swojego ojca. Odłożył telefon ze zmieszaniem. Wyglądał jakby był
zagubiony, ściskany między młotem i kowadłem. Spojrzał na mnie z takim
przerażeniem, że sama się przestraszyłam.
- Rick może opowiesz o systemie treningowym a ja przyniosę
wody. – Wstałam szybko prosząc wzrokiem by przeciągnął, a potem szarpnęłam
dyskretnie Arona by szedł ze mną.
W kuchni usadowiłam sparaliżowanego z strachu Arona i
wygrzebałam telefon z jego kieszeni.
OBŁAWA POLICYJNA ROZPOCZNIE SIĘ ZA 42:04. Zegar odliczał
każdą sekundę.
- Aron co to jest do cholery!? – byłam zmieszana. Sama nie
miałam przy sobie telefonu ale zakładałam, że też dostałam taką informację.
- Jeśli znajdą mój pojazd to po mnie, po mojej rodzinie.
Cofną nam azyl polityczny. – Aron był na serio zmieszany.
- Czemu?
- Zostawiłem tam symbol dyplomatyczny Kaspii na szczęście. –
wyjaśnił i schował twarz w rękach
- To leć zanim nie jest za późno. – oznajmiłam. Co w tym
trudnego?
- Ty nie rozumiesz, że nie mogę wyjść? Etykieta mi tego
zabrania. Jeśli wyjdę to stracę w oczach rodziców na tyle, by mogli mnie nawet
wydziedziczyć. Ten kontrakt jest dla nich bardzo ważny. – jasne, te królewskie
zwyczaje. Ale coś musiał zrobić. Jeśli znajdą jego pojazd to i tak będzie miał
przechlapane. Myśl Evo…
- Masz tam sterowanie na dwa drążki? – Spojrzał na mnie jak
na opętaną.
- Tak i co z tego? – spytał zmieszany.
- Daj kluczyki. – nie myślałam zbyt wiele. Ten kontrakt był
też ważny dla mojego ojca, a Aron jest w stanie udźwignąć ten ciężar bycia jego
czempionem. Aron nie do końca mnie zrozumiał, ale po chwili spełnił mój rozkaz.
- Trzymaj kciuki. – stwierdziłam dzwoniąc kluczykami z
wielkim uśmiechem. Nie do końca byłam pewna co chcę jeszcze zrobić.
- Możecie mi wyjaśnić co się dzieje? – do kuchni wszedł
Rick. – Don i Twoi rodzice nie są zadowoleni z waszego wyjścia. Zobaczył mnie z
kluczykami w ręku i chyba zauważył ten niepokojący błysk w oku.
- Evo, co ty kombinujesz? Już rozmawialiśmy o tym że nie
będziesz się jeszcze ścigać. Podszedł do mnie, jednak zachował na tyle odstępu
żebyśmy nie wyglądali podejrzanie.
- Mam zamiar uratować dobre imię Arona. Jest obława
policyjna w Jamie. – wyjaśniłam szybko. Rick też zrozumiał o co chodzi.
- To zbyt niebezpieczne Evo. – chwycił mnie za ramię jakby
to miało mnie powstrzymać. Wtedy przez dosłownie sekundę przed oczami stanął mi
symbol Avatara. Nie kurde, nikt mi nie będzie zabraniał, pomyślałam. Ani Rick
ani Jordan nie mają tego prawa.
- Nie obchodzi mnie to Rick. Zrobię to. – oznajmiłam i
wyszarpnęłam się z jego uścisku. Aron patrzył na to ze zdziwieniem. Nie
czekałam, aż znowu mnie złapie. Musiałam udowodnić coś sobie i Aronowi.
Musiałam mu dowieść, że jestem godna zaufania. Wybiegłam przez boczne wyjście.
Słyszałam jak Rick mnie woła ale nie zwracałam na to uwagi. Zostało mi niewiele
czasu.
Kiedy dobiegłam do Jamy było tam spore zamieszanie. Mimo to
znalazłam się dość szybko przy ścigaczu Arona. Spojrzałam też z tęsknym
wzrokiem na Gruchotka, ale on w żaden sposób mnie nie połączy ze mną przy
ewentualnym przeszukaniu, a ścigacz Arona owszem: może zrobić spore
zamieszanie. Decyzja była prosta. Zauważyłam też że ścigacz Marka zniknął. Ciekawe
kiedy tu był..
Wspięłam się do kokpitu i usiadłam w skórzanym fotelu.
Wnętrze było kremowe i bardzo zadbane. Oczywiście, przecież to książę. Podczas
drogi tutaj stwierdziłam, że najlepszym rozwiązaniem będzie wyjechać naprzeciw
policyjnym wozom i zgubić je po krętych uliczkach Kansas.
Przypięłam się pasami i ustawiłam drążki kierownicze w
odpowiedniej pozycji. Gdyby nie wysoki obcas nie dosięgnęłabym do pedału gazu.
W Jamie robiło się coraz bardziej tłoczno. Na jednym z ekranów u szczytu
pojawiła się postać w czerni. Ta sama kobieta która nadała mi numer na
początku.
- Policyjne wozy już nadjechały. Wszyscy zainteresowani
ucieczką proszeni o podjazd do startu. – przekręciłam stacyjkę i uniosłam
delikatnie wóz do góry. Ten szarpnął porządnie. Czyli Aron ustawił go na jak
najmniejsze dotknięcie, to wyjaśnia czemu tak dobrze mu szło na torze. Jeśli
kontrakt z moim ojcem dojdzie do skutku to współczuje ekipie kalibrującej
pojazd Arona.
Spokojnie Molly, już to robiłaś. Pomyślałam. Po mojej lewej
i prawej ustawili się jacyś inni. Ponad sto pięćdziesiąt pojazdów gotowych na
wyjazd tym małym przejściem. Coraz bardziej nasilały się uderzenia w metalowe
bramy.
Na ekranie jeszcze raz pojawiła się postać w czerni.
- Pamiętajcie, nie dajcie się złapać. – ostrzegła a wrota
same zaczęły się rozszerzać. Kilku śmiałków nawet nie czekało na pełne otarcie
odkręcając się o dziewięćdziesiąt stopni wyjeżdżali. Ja zaczekałam jeszcze
chwili, szukając odpowiedniej chwili. Ktoś po mojej lewej ruszył z warkotem
silnika. Złapałam jego rytm i ruszyłam za nim. Oślepiło mnie sile światło na
wjeździe. Odwróciłam wzrok i trafiłam w sam centrum obławy.
Mnóstwo migających czerwono-niebieskich świateł.
- Zacznijmy zabawę. – pociągnęłam dwa drążki maksymalnie do
siebie i wcisnęłam gaz, wystrzeliłam w górę jak rakieta. Pionowo w górę
wspięłam się na budynek, a następnie po kolei zjeżdżałam z budynku na budynek,
choć po odbiciach w szybach widziałam że czerwone i niebieskie światła nie
odpuszczają. W końcu trafiłam na ulicę. Szarpnęłam i skręciłam mocno w prawo.
Mocniej nacisnęłam na pedał gazu, muszę się stąd wynosić.
Całej tej ucieczce towarzyszyła ulewa której nie było tutaj
od dawna. Widoczność była ograniczona, robiło się coraz ciemniej a ja nadal
słyszałam policyjne syreny. Ulice były puste, pewnie ta pogoda wszystkich
odstraszyła.
Ruszyłam prosto z nadzieją że jak najszybciej echo
policyjnych syren przestanie mnie maltretować. Wtedy go zobaczyłam. Stał na
środku drogi. Mężczyzna w jasnym płaszczu. Wszystko działo się tak wolno, a
jednocześnie szybko. Nie zdążyłam nacisnąć na hamulec, a on tak szybko się
zbliżał.
Przestraszona tym co się dzieje starałam się gwałtownie
zawrócić, moja ręka ruszyła ku górze co spowodowało niespodziewanie manewr ku
ziemi. Słyszałam tylko uderzenie o silnik i zobaczyłam bruzdę krwi na kokpicie.
Matko co ja zrobiłam.
Przestraszona nacisnęłam gaz i próbowałam uciec, ale wóz z
tak czułym sterowaniem mnie nie słuchał, uderzyłam mocno o ziemię.
Ocknęłam się leżąc na asfalcie. Zimny deszcz chłodził moją
skórę, pojazd Arona był zniszczony. Wszystko oświetlały żółte mrugające światła
na skrzyżowaniu. Wszystko mnie bolało, słyszałam jakbym była w jakieś bańce.
Kiedy próbowałam wstać dotarło do mnie że nie mogę. Moja noga była jakby
rozszarpana. W ranie znajdowało się mnóstwo szkła i dość szybko leciała z niej
krew. Jeżeli szybko czegoś nie zrobię to się wykrwawię.
I nagle je zobaczyłam. Były pięć metrów ode mnie. Drzwi. Nad
nimi napis WYJŚCIE EWAKUACYJNE. Patrzyłam na nie z niedowierzaniem. Dokładnie
te same tabliczki powtarzające się w moich snach. Widziałam już nadjeżdżające
wozy policyjne. Nie miałam dużego wyboru.
Podczołgałam się do tych drzwi z wielkim bólem. Była to
chyba najtrudniejsza rzecz w moim życiu. Noga pulsowała jakby miała zaraz
wystrzelić. Kiedy byłam blisko nich zabłysnęły tworząc wzór widziany już
wielokrotnie. Popchnęłam je, a słup światła mnie wciągnął do siebie i
zapanowała ciemność.
Rozdział XX – Ramię w ramię z Crogiem
Piekła mnie skóra, czułam powiew wiatru. Niepewnie otwarłam
oczy. Leżałam na miękkim, okrągłym łożu, okryta białym kocem. Przy mojej nodze
klęczała czarna istota, kształtem przypominająca kobietę. Jej oczy świeciły
złotem podobnie jak kiedyś oczy Pułkownika Torosa. Nie była jednak wrogo
nastawiona.
- Zaraz zawołam Avatara. – kiedy zauważyła, że już nie śpię,
wstała w zwiewnej sukience o karmelowym kolorze i zeszła na dół po schodach
ustawionych przy ścianie. Miejsce, w którym się znalazłam było duże i w całości
wyłożone białym kamieniem. Na środku stał kamienny stół zarzucony wieloma
papirusami. Na ścianach były pół rzeźby widziane już kiedyś w Świątyni Serca a
także wielkie, okrągłe okna pamiętane jeszcze z czasów Wielkiego Wyścigu.
Zatrzymałam się na chwilę próbując ustalić skąd się tutaj
znalazłam. Był wypadek. Ja miałam wypadek. Zabiłam człowieka… jak to się stało?
- Witaj Molly. – na szczycie schodów stał Jordan. W
purpurowej szacie z złotym symbolem Avatara. Uśmiechał się delikatnie. Obok
niego stała ta dziwna postać, która przyniosła misę z wodą. Położyła ją koło
łóżka i spojrzała na Jordana.
- Jordan! – Ucieszyłam się. Czyli jestem na Obanie przy moim
przyjacielu, ale to nie załagodzi faktu, że zabiłam człowieka.
- Wyglądasz na zmartwioną. - Podszedł bliżej, też wyglądał
na zmartwionego moim stanem, ale jakby starał się blokować to co w nim siedzi.
- Ja… zabiłam człowieka. – schowałam twarz w dłoniach.
Powiedziałam to głośno i dobrze, ten cały brud wstydu zalał całe moje ciało i
chciałam się pogrążyć. Jordan patrzył na to z politowaniem, chyba nie do końca
wiedział co powiedzieć, choć przez chwilę miałam wrażenie że, pokarze swoje
białe zęby i wciśnie komentarz typu” No weź Molly! Jego już nic nie zaboli, na
szczęście się powtrzymał.
- Złe emocje źle wpływają na proces gojenia się ran.
Załagodzę to. Na czas pobytu zapomnisz o tym małym fragmencie. – zanim zdążyłam
się sprzeciwić Jordan dotknął mojego czoła i poczułam ulgę, potrzebną i
upragnioną ulgę.
Właściwie, co ja przed chwilą powiedziałam… czułam się
inaczej.
- Możesz nas zostawić Deo, dziękuje. – Jordan przysiadł na
łóżku przy mnie i delikatnie dotknął mojej zranionej nogi. – Nie gwarantuję, że
nie będzie blizny, pracuje jeszcze nad recepturą tych roślin. – przykrył ranę z
powrotem grubymi zielonymi liśćmi i uśmiechnął się blado. Coś go martwiło, ale
wydaje mi się że tak łatwo mi o tym nie powie.
- Pracujesz nad recepturą? – zdziwiłam się.
- Tak Molly, jestem Avatarem. Jednym z moich zadań jest
tworzenie roślin, ras i planet. – mówił o tym z takim zaangażowaniem jednak nie
był tym samym Jordanem, którego znałam, inaczej się do mnie zwracał, inaczej
patrzył.
- Nie cieszysz się, że tu jestem?
- Szczerze, to nie miałem na to wpływu… - to zabolało.
- Jak to?
- Chcesz czy nie, jesteś związana z tą planetą. To ona Cię
ostrzegała w snach oraz otworzyła portal. Ja mogłem tylko Ci pomóc jak tu już
byłaś i tak zrobiłem. – siarczysty policzek.
- To nie Ty mnie dręczyłeś w snach? – zdziwiłam się.
Szczerze cały czas myślałam, że to on mnie dręczy, wysyła te dziwne wizje.
- To Oban. To żywy organizm, którym zarządzam. Tylko tyle.
Od kiedy powiedziałaś mi, że moja obecność Cię rani nie interesowałem się Twoim
losem. – Jordan mówił o tym bez jakichkolwiek emocji.
- Dlaczego Oban, jakkolwiek irracjonalnie to brzmi, miałby
mnie ratować i ostrzegać? – widać że długo wymyślał tą wymówkę, ale i tak nie
brzmi wiarygodnie.
- Już Ci mówiłem, jesteś związana z tą planetą. Ja wziąłem
odpowiedzialność za to zwycięstwo, ale Ty też wygrałaś. Oban o tym nie
zapomina. – Jordan był tak inny, zmienił się. Bycie Avatarem go zmieniło i nie
wiem czy do końca na dobre.
- Z pewnością jesteś głodna, na dole czeka syto zastawiony
stół. Pozwolisz? – Wstał i pomógł mi się podnieść. Noga była zdrętwiała i dość
mocno piekła, Jordan jednak był cierpliwy. Trzymał mnie mocno i był moim
oparciem. Powoli schodziliśmy po kamiennych schodach na niższy poziom.
Była to sala podobna do tej u góry. Ze stołem nakrytym
wieloma owocami i ścianami zakrytymi wieloma mapami. Ciekawe, co przedstawiają.
Usadził mnie na krześle i usiadł po drugiej stronie.
- Częstuj się, są to owoce zebrane z całej planety. – Jordan
jednak nie sięgnął po nic tylko oparł się wygodnie o drewniane oparcie.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. – zauważyłam sięgając
po purpurowe kulki leżące w jednej z mis.
- Tęskniłem, jednak od kiedy zaangażowałem się w bycie
Avatarem, moje ludzkie emocje trochę osłabły. – był tym trochę zakłopotany.
Rozumiałam go. Nie miał kontaktu z człowiekiem od zakończenia wyścigu. Kiedy ja
starałam się nadrabiać czas z tatą on był tu sam…, choć nie do końca.
- Kim jest Deo? – spytałam, on tylko skrzyżował palce na
dłoniach i rozejrzał się dookoła.
- Przywódczyni Crogów. – zakrztusiłam się. Jordan jednak był
całkowicie spokojny i nie rzucił się na pomoc. Kiedy się uspokoiłam spojrzałam
na niego pytająco. Nie pamięta, co zrobili nam Crogowie?
- Uprzedzając Twoje pytania, jest to zupełnie inna rasa niż
tą, którą znasz. Niszcząc całą planetę Crogów zapanowała niestabilność we
wszechświecie, trzeba było szybko ją zniwelować. – Jordan mówił o tym wszystkim
bez jakichkolwiek emocji, zawahania, jakby to było dla niego całkowicie
naturalne i zrozumiałe. Jednak dla mnie to nie było normalne. Jak mógł pozwolić
na nowo żyć Crogom?
- Widzę Twoje zniesmaczenie, ale uwierz mi, że ci Crogowie
bardzo się różnią. Będą żyć na planecie naturalnej, nie jak wcześniej na mechanicznej.
Staną się zgodnym i współpracującym społeczeństwem. –Patrzyłam na niego z
niedowierzaniem. Oczywiście mieszańcy planet naturalnych są łagodniejsi i
zwykle nie popadają w konflikty, ale jeżeli jest w nich choć cząstka ich
pierwowzorów to Jordan może się mocno przejechać na tym pomyśle.
- Nie patrz w ten sposób. Chwilę tu zostaniesz, będziesz
miała czas by przekonać się, że z Crogów została im tylko nazwa. – Jordan
zgarnął garść orzechów i wpakował sobie do buzi. Ja starałam się coś zjeść, ale
za każdym razem gdy Deo coś donosiła czułam się nieswojo. Spięta.
- Pewnie masz sporo pytań. – Jordan wstał od stołu widząc,
że już nic więcej nie zjem.
- Trochę ich jest. – przyznałam. Bardzo niepokoiła mnie
pustka w głowie i pytanie, dlaczego straciłam panowanie nad pojazdem. Skąd te
wszystkie sny i dlaczego przedstawicielka nowej rasy Crogów mieszka z Jordanem?
- Z przyjemnością na nie odpowiem jednak jak wypoczniesz. –
Podszedł do mnie i podał mi ramię. – Twój organizm nadal może czuć się
osłabiony po teleportacji i po tym wypadku. – odprowadził mnie do łóżka i
poprosił żebym wołała, jeśli będę czegoś potrzebować i sam zszedł na dół.
W nocy obudziłam się z dużym bólem w nodze. Każdy mój ruch
odbijał się głuchym echem po wielkim pomieszczeniu. Jedyne światełko tliło się
gdzieś na dole schodów. Powoli, z dużym trudem, wstałam z łóżka i zaciskając
zęby przy każdym ruchu krok po kroku schodziłam po zimnych kamiennych schodach.
Na dole też nie było jaśniej, tylko w jednym z pomieszczeń paliło się światło
od kilku świec. Być może Jordan zapomniał ich zgasić, albo jest tam teraz.
Owinięta w koc podreptałam w tamto miejsce.
Był tam Jordan, siedział bez swojej szaty tyłem do mnie przy
kilku świecach nachylony nad jakąś lekturą. Wbrew pozorom nie było to małe
pomieszczenie, którego się spodziewałam. Wręcz przeciwnie: potężna konstrukcja,
która jakby ciągnęła się nieskończenie w górę. W ścianach były płaskorzeźby z
podobiznami jakiś kosmitów i wyraźny podpis, prawdopodobnie imiona. Pod każdą
płaskorzeźbą był postument, na którym były stare księgi. Prawdopodobnie Jordan
czytał teraz jedną z nich.
- Przepraszam. – nieśmiało próbowałam zwrócić jego uwagę.
Jordan leniwie się odwrócił. Kiedy zorientował się, że za nim stoję, wstał i
pierwsze co zrobić to zarzucił na siebie szatę. Wcześniej nie widziałam jak
bardzo wysportowany i umięśniony jest Jordan. Każdy jego mięsień był jakby
rzeźbiony osobno. Wyglądał trochę jak młode bóstwo. Jednak szybko musiałam
pożegnać się z tym widokiem gdy założył tą fioletową, przesadnie luźną szatę
Avatara.
- Wybacz, musiałem nie słyszeć jak wołasz. - podszedł do
mnie i opiekuńczo złapał mnie za ramiona jakby szukał odpowiedzi, czego
potrzebuje.
- Nie chciałam nikogo budzić. – starałam się wyjaśnić swoje
nagłe pojawienie.
- Spokojnie, jestem tu tylko ja. To moja prywatna komnata
podobnie jak podczas wyścigu. Czego Ci potrzeba… Molly. – jego głos był taki
ciepły i zmartwiony a jednocześnie dojrzały i spokojny. Nie chciałam go
okłamywać.
- Zaczęło mnie boleć. – wskazałam na nogę. Jordan uśmiechnął
się delikatnie.
- Oczywiście. Usiądź, za chwilę wrócę. –usiadłam na
drewnianym krzesełku i przyjrzałam się dokładnie tej książce, którą tak
dokładnie studiował półnagi. Tekst w niej zawarty był dla mnie niestety
niezrozumiały. Obce złote symbole przewijały się na każdej stronie. Nie
chciałam wchodzić z butami w tajemnicze życie Jordana, ale gdy będę mieć okazję
zapytam o te księgi.
- Już jestem. – Miał w ręku butelkę z białawym płynem,
bandaż i jasne owalne liście. Schylił się i zdjął stary opatrunek. Rana była
jakby prawie zagojona. Dość czerwona, miejscami jeszcze ze strupami nie
wyglądało to jak uraz, który został nabyty niedawno. Najpierw dokładnie
obejrzał dotykając swoimi lodowatymi palcami rany, a następnie lekko oblewał
ranę tą białą substancją i przypatrywał się, jak gęsta ciecz spływa po całej
nodze. Potem obłożył ranę liśćmi i związał bandażem.
- Noga trochę Ci zdrętwieje, nie mam tego damskiego wyczucia
przy dawkowaniu tych maści. Zaniosę Cię, jeśli pozwolisz. – wstał i spojrzał na
mnie pytająco. Zatkało mnie. Jordan się trochę zniecierpliwił i sam podjął
decyzję. Szybkim ruchem zabrał mnie na ręce. Opierałam się o jego tors, był
jeszcze bardziej umięśniony niż wyglądał.
Zaniósł mnie i położył tak delikatnie na łóżku, jakbym była
piórkiem, a potem okrył puszystym kocem.
- Wołaj ta głośno jak będzie potrzeba, zjawię się od razu. –
Jordan mówił to takim tonem jakby nie chciał mnie więcej widzieć w tamtym
pomieszczeniu. Ogólnie czułam się jakby wcale nie był zadowolony, że tu jestem.
Nad ranem nadal czułam napięcie między mną a moim byłym
partnerem z wyścigów. Jednak kiedyś potrafiliśmy rozmawiać, a nasze relacje do
pewnego stopnia były oparte na szczerości. Warto byłoby do tego wrócić. Co
dziwne pokój, który wczoraj przecież był tutaj, zniknął jakby był zaczarowany.
Zdaje mi się, że Jordan ma znacznie więcej tajemnic przede mną niż myślałam.
- Jordan… - grzebałam widelcem w jakimś rozpaćkanym owocu.
- Co? – burknął trochę z niechęci trochę z ciekawości.
Zniechęciło mnie to trochę, ale nie na tyle by nie wprowadzić swojego planu w
życie.
- Ten pokój, w którym wczoraj byłeś, co to było za miejsce?
– ten spojrzał na mnie z taką wrogością jakbym zdradziła jego największą
tajemnice przed wszystkimi ludźmi na ziemi. Aczkolwiek potem odpowiedział
trochę bardziej spokojnie.
- To mój gabinet, taka owalna sala w Białym domu. Zasiadał
tam każdy Avatar przed moim przybyciem. Są tam zapiski każdego władcy
wszechświata. Nauki, filozofia, porady… wszystko. Łącznie z prochami moich
poprzedników.
- Dużo czytania. – zauważyłam. Widziałam tam wiele ksiąg,
czy Jordan je wszystkie musi przeczytać?
- Być może, ale jest wiele, do których z przyjemnością
wracam. – Jordan był spokojny, a nawet raz się uśmiechnął. Z pewnością przed
nim było sporo Avatarów, jednak, jeśli ktoś do czegoś wraca to znaczy, że już
wszystkie przeczytał.
- To znaczy, że przeczytałeś już wszystkie? – nie wyglądał
na kogoś, kto skończył kurs szybkiego czytania.
- Tak. Kiedy masz kontrolę nad czasem i nie musisz jeść ani
spać, to nie wydaje się to takie trudne.
- Nie musisz jeść, ani spać? – nigdy nie patrzyłam na to z
tej perspektywy. Czasem wydawało mi się, że Satis drzemał, ale jak byłam w jego
komnacie na Obanie, to nie zauważyłam niczego, na czym można było się wygodnie
położyć, czy coś konkretnego zjeść..
- Robię to dla przyjemności, nie z potrzeb, które wyznacza
mi moje ciało.
- A te prochy to…
- Po odbyciu władzy umierasz, tracisz nieśmiertelność i
jesteś palony. Odbywa się to w Świątyni Serca. Dusze Avatarów przechodzą do
Stwórców a prochy są wsypywane do pomników i stają w tym gabinecie. – nie
umiałam sobie tego wyobrazić. Jasne, byłam w Świątyni serca, jednak nigdy nie
przypuszczałam, że to tam odbywa się pogrzeb Avatara. Od razu pomyślałam o
jednej osobie.
- A Satis?
- Wiedziałem, że w końcu o to spytasz. Satisa uhonorowałem
trochę inaczej, jeśli masz ochotę możemy iść na jego grób.
- Chętnie. – odparłam. Mimo, że często mnie wkurzał i
doprowadzał do szaleństwa, to wiedziałam, że mogę liczyć na tego karzełka w
każdej chwili.
- W takim razie…. – spojrzał gdzieś w bok – Deo, - z blasku
wyłoniła się czarna postać, w zadbanej brązowej szacie z misą na rękach i
wiankiem we włosach. – Proszę, zmień Molly opatrunek i zaprowadź na wschodni
balkon. Będę tam czekać. – nie czekając na moją reakcję wstał i zniknął. Tak po
prostu. To bardzo mnie zabolało.
Deo w swojej sprawności w rękach szybko uporała się z
opatrunkami. Nie była jakoś szczególnie rozmowna i bardziej przypominała mi
służącą Avatara niż przywódczynię. Nie zachowywała się tak jak w moim odczuciu powinna
władczyni planety. Zawsze władcy siedzą na tronach, w koronach i mają na swoje
skinienie tysiące, a ona? Jest sama w dodatku posłusznie wykonuje każdą prośbę
Jordana. Być może ten mówił prawdę i stworzył nową rasę.
- Gotowe. Do wieczora Twoje kości i tkanka powinny być
całkowicie zregenerowane. – wybiła mnie z rytmu. Czekała już gotowa by być moim
podparciem w drodze na balkon.
Pierwszy raz zobaczyłam Oban na zewnątrz. Było strasznie
jasno, jaskrawy niebieski rozlewał się po całym niebie i błyszczał tak samo
intensywnie jak trawa, która unosiła się nad balkonem. Biel kwatery dawała po
oczach jednak nie była aż tak irytująca jak połączenie niebieskiego i
zielonego. Na skraju balkonu stał Jordan w swojej szacie i podtrzymywał coś…
trudno powiedzieć co… trochę przypomina jaszczurkę, trochę smoka, trochę
sznurówki do butów. To coś było w brązowych barwach i miało łuski, podłużny
pysk i czarne jak węgiel oczy, niemniej jednak wydawał się przyjazny.
- Avatarze. – Deo odezwała się dumnym głosem zwracając uwagę
jego i tego stworzenia. Jordan uśmiechnął się delikatnie i zaprosił ręką do
podejścia. Kiedy byłyśmy na tyle blisko przejął moją dłoń, a Deo dyskretnie się
wycofała. Jordan podprowadził mnie do tego zaskakującego stworzenia, które z
bliska wydawało się mieć tak bardzo inteligentne spojrzenie. Zastanawiałam się
czy w ich środku nie ma całego wszechświata, gdyż były tak hipnotyczne.
- To Seram. – rozbrzmiał gdzieś w tle głos mojego
przyjaciela, podczas gdy ta istota hipnotyzowała mnie coraz bardziej. – pierwsze
stworzenie, które samodzielnie stworzyłem. Skupiłem się na wyglądzie, jego
charakterze, umiejętnościach ale zapomniałem o jednym… - Jordan zdaje się na
coś czekał jednak ja nie potrafiłam się oderwać.
- O czym? – wyrwało mi się mimowolnie.
- O tym, że powinien być śmiertelny. Będzie żył wiecznie. –
wydawało mi się, że przekroczyłam jakąś dziwną czarną granicę i byłam wciągana
coraz bardziej. Czułam się jak w objęciach mocy Canaletta. Niby wiem co jest
dookoła, a jednak chcę być zupełnie gdzie indziej.
- Koło Arapterów, tych stworów które obserwowaliśmy przed
wyścigiem w dolinie, będzie stałym mieszkańcem Obana. – Pomóż mi Jordan bo
gdzieś znikam. – Molly. – Jordan mocno mną szarpnął i wyszłam z transu na co on
się uśmiechnął. – To nic groźnego, tak się bawi. Nic by Ci nie zrobił. – pomógł
mi wsiać i sam zajął miejsce przede mną. Swoje ręce oplotłam wokół jego pasa i
pofrunęliśmy. Najpierw lekko szarpnął i szybko przyspieszał. Czułam się jednak
bezpiecznie przy nim. Lecieliśmy w stronę lodowych skał, które pamiętam jeszcze
z wyścigów. Wyglądało to magicznie: zielone łąki, wodospady a w tle
majestatyczne lodowe szczyty i pustkowia. Jordan podczas podróży starał się
mnie uspokajać rozmową.
- Satis był wielkim Avatarem. Oprócz zwykłych obowiązków
dużą część energii przeznaczał na Caneletto, który z każdym dniem czerpał z
niego coraz więcej. Ten Wyścig Obana wcale nie odbył się po 10 tysiącach lat,
ale po dziewięciu, bo Satis już nie wytrzymywał. Chciał zrobić za dużo w
stosunku do tego co mógł. Gdyby wyścig Obana rozpoczął się planowo, potoczył by
się zupełnie inaczej… nie bez przyczyny Satis tak bardzo się interesował Aikką,
Tobą i jeszcze kilkoma uczestnikami. Prowadził szczegółowe notatki na wasz
temat. – Jordan zaczął prowadzić z początku nie formalną rozmowę, która szybko
przerodzi się w coś głębszego.
- Dlaczego?
- Bo gdyby Oban nie powstał, to zupełnie inaczej potoczyłyby
się losy galaktyki, w której żyjemy. Pokaże Ci teraz Łańcuch Czasu. – sypnął mi
niebieskim pyłem, który rozpylił się w powietrzu a na jego tle pojawiały się
obrazy zniszczonej planety i cierpienia. Przez moment widziałam ojca, potem
jakąś inną planetę i tak w kółko, mnóstwo obrazów a Jordan cały czas mówił.
- Największą różnicą byłoby to, że nie byłoby Crogów. Satis
próbował dotrwać do tego momentu. Chciał się pozbyć wewnętrznego zagrożenia,
ale mu się nie udało i musiał ich zaprosić.
- Jak to nie byłoby ich?
- Zginęliby, wszyscy. Zaatakowani nawet nie zgadniesz, przez
kogo… - spojrzałam na niego wyczekująco. Pokazał mi obraz: starszy szpiczasty
nourasjanin z rudymi włosami i powoli siwiejącą brodą, błękitnym spojrzeniem
zdeterminowanym do walki na swoim wiernym żuku.
- Aikka… - zatkało mnie.
- W tej Linii czasu jest ogłoszony największym strategiem
wojennym galaktyki, podręczniki o nim huczały przez dziesięciolecia. We
współpracy z ziemianami zdołał przedostać się na planetę wroga i zniszczyć go
od środka, ponosząc jednak najwyższą ofiarę: nie zostawił potomstwa więc linia
jego rodziny wygasła, ale na długo pozostał zapamiętany.
- Powiedziałeś, że we współpracy z ziemianami, przecież nie
dogadywaliśmy się z nourasjanami przed wyścigiem.
- Zmieniło się to, kiedy pewien ojciec odrzucił swoją jedyną
córkę. – spojrzałam na niego z zaskoczeniem, ale słuchałam dalej.
- Była tak sprytna, zdolna i zaradna, że wyleciała kilkoma
lotami na Nourasję i przy pomocy swojej technologii stworzyła świetne systemy
podsłuchowe. Wiedziała, że tylko silna magia pozwoli obalić wroga. Nie mając
wsparcia w rodzinie nie miała nic do stracenia. Poleciała więc do Crogów,
oddała się w ich ręce, dawała się torturować, przekonując że zna plany Ziemi
wobec Crogów, jednocześnie podrzucając swoje pluskwy gdzie się tylko dało.
Nauczyła Nourasjan korzystać ze sprzętów i dzięki temu wiedzieli o tym miejscu
wszystko. Zdołali zaatakować i raz na zawsze zniszczyć całą ich potęgę.
- a ta dziewczyna?
- a jak myślisz?
- Czyli w tej Linii czasu nigdy nie godzę się z ojcem.
- Jesteś anonimowym bohaterem, to Aikka zbił śmietankę.
- Nie odpowiedziałeś na pytanie.
- Umierasz zraniona. – odpowiedział ze smutkiem. Do końca
drogi nie odezwaliśmy się ani słowem. Wlecieliśmy do szczeliny lodowej i
wylądowaliśmy w samym środku lodowego miasta. Wśród lodowych półek rozciągała
się dziwna różowa poświata. Pomnik Satisa był dość skromny, ale w swej
prostocie bardzo elegancki. Mały facecik w swojej zwyczajowej szacie z laską i
wielkim uśmiechem, tak go zapamiętałam.
- Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie z nim?
- Latająca poduszka. Pamiętam. – aż łza zakręciła się w oku.
To nie było tak dawno, jakby wczoraj zastukał laską w naszą ciężarówkę,
chwalił, jaki to oryginalnym pojazdem dysponuje drużyna ziemia.
- Jest w lepszym miejscu. – Jordan objął mnie ramieniem.
Pierwszy raz, od kiedy tu jestem okazał wobec mnie jakieś uczucia które są
dobrowolne. Pierwszy raz poczułam, że to mój przyjaciel, i że jestem gościem a
nie intruzem. Nie sądziłam, że ten skromny gest tak mnie poruszy, Czułam, że
serce podchodzi mi pod gardło a twarz zalewa się czerwienią, nie chciałam by
Jordan to źle zrozumiał.
- Powinniśmy wracać. –zasugerował poprawiając swoją szatę.
Wiedziałam, że nie ma się co sprzeczać. Był Avatarem, z pewnością ma jakieś
obowiązki.
Ponownie wsiedliśmy na smoka, choć nadal nie rozumiałam,
czemu nie możemy się teleportować. Przecież to byłoby szybsze. Postanowiłam
jednak nie pytać, trochę tu jeszcze pobędę, więc będzie na to czas. Rozglądałam
się po Obanie: był piękny, jasny, słoneczny i zielony, po prostu emanowało z
niego szczęście i spokój. Dobrze się tu czułam, choć nie może mnie opuścić
wrażenie, że o czymś zapomniałam. O czymś niezwykle istotnym.
- Możesz już zejść – Jordan spokojnym głosem stał już na
ziemi gotowy mi pomóc. Zsunęłam się z grzbietu gada i wpadłam w ramiona
przyjaciela. Nie byliśmy jednak na balkonie, na którym nasza podróż się
zaczęła, a jedynie w samym środku łąki. Jordan był uroczy, jego troska o mnie
onieśmielała, dwa razy pytał czy wszystko w porządku, ale wszystko jest
zrozumiałe: kiedyś mnie kochał. Podprowadził mnie pod drzewo rosnące niedaleko
i oboje się o nie oparliśmy.
Wiatr ochładzał moją skórę, coś świerczało w trawie,
sielanka na całego. Piękne miejsce do życia, ale niestety bardzo samotne.
Avatar mimo wielu mocy nie posiada siły, która przedłuży lub zwróci komuś życie
co oznacza, że jeśli Avatar chciałby z kimś tu być, musiałby patrzeć na powolną
śmierć swojej ukochanej lub ukochanego i nie potrafiłby z tym nic zrobić.
Gdybym z nim tu została, kto by bardziej cierpiał, on czy ja?
Z drugiej strony, co by się stało gdybym to ja była
Avatarem? Jedyne, na czym mi zależało podczas wyścigu, to mieć rodzinę. Czy
byłabym na tyle samolubna aby zatrzymać tu Dona, patrzeć jak się starzeje a po
jego odejściu stworzyć planetę, na której żyłoby tysiące Don Weiów w swoich
czarnych garniturach i ściągać tu po kolei każdego, jak tylko ten poprzedni
umrze? Pogrążona w obłędzie zniszczyłabym wszechświat. Taka piękna perspektywa…
- Co cię tak martwi? – spytał Jordan ze spokojnym głosem.
- Myślę, co by się stało gdybym to ja była Avatarem…
- I co wymyśliłaś? – zaciekawiłam go.
- Nie byłyby to dobre rządy. – podsumowałam swoje
przemyślenia.
- Kiedy skoczyłem do tej kuli, przez sekundę miałem tą samą
obawę co Ty, że zniszczę ten wszechświat, ale… - zatrzymał się na chwilę a ja
czekałam wstrzymując oddech. – mi przeszło. – skwitował. Ach te jego głębokie
myśli… jednak po chwili mnie zaskoczył.
- Jednak jak już to się stało, wszystko się zmieniło.
Ogarnął mnie spokój całego wszechświata. Ta moc i świadomość, że 10 tysięcy lat
to bardzo mało czasu na zmianę czegokolwiek, stworzenie czegoś innego,
idealnego.
- Przecież 10 tysięcy lat to kupa czasu. – wtrąciłam, a
Jordan skarcił mnie wzrokiem.
- 10 tysięcy to dużo dla ciebie, istoty, która przy dobrych
wiatrach przeżyje 100 lat, choć znając Twoje upodobania do narażania życia
będzie dobrze jak zdmuchniesz świeczki z tortu na czterdzieste urodziny. –
zatkało mnie. Jordan bardzo szybko stał się agresywny.
- Co to ma znaczyć?
- Że nie mogę Cię wiecznie ratować, mam na głowie
wszechświat! – pokazał mi dłońmi wszystko dookoła. – Marnuję swój czas na
Ciebie. – jakby mógł to by mnie opluł, gardził mną.
- Mówiłeś, że to Oban mnie uratował. – przypomniałam.
- A co twoim zdaniem miałem powiedzieć!? Że Cię kocham i nie
pozwolę Ci umrzeć?! Że nadal szukam sposobu byśmy byli tu razem?! Nie chciałem
byś patrzyła na mnie z politowaniem! Przecież widzę co łączy Cię z Rickiem. Jak
bawisz się z tym całym księciem, nie chcę Ci odbierać tego cholernego życia! –
Nabuzował się, wstał i parzył na mnie z wielkim ogniem w oczach, mnie
zaniepokoiło jednak nie jego zachowanie tylko to co powiedział.
- Podglądasz mnie!? – byłam zła. Jasne, podejrzewałam, że
ktoś czuwa nade mną, ale mógłby mi to inaczej przekazać.
- Jak tylko zabije Ci serce szybciej niż zwykle, muszę się
upewnić, że nic Ci nie jest! Robię to instynktownie gotów otworzyć portal jak
najszybciej i Cię zabrać w bezpieczne miejsce. – Czyli miałam rację, obsesja w
samotności popycha nas do różnych rzeczy… ciekawe czy ma już planetę z moimi
sobowtórami.
- Życie Avatara jest piękne. Mogę tworzyć rzeczy, których
nie mógłbym będąc człowiekiem. Mogę kontynuować dzieło Satisa, jednak Avatar ma
też wadę: pamięć bezgraniczną. Moje uczucia do Ciebie kiedyś opadną, ale zawsze
będę się o Ciebie martwił. – już się uspokajał, najwyraźniej musiał to wszystko
z siebie wyrzucić.
- Czyli do końca życia będziesz moim Aniołem Stróżem?
- Postaram się nie zagłębiać w Twoje życie, czekać, aż mnie
wezwiesz, ale czasem to może być silniejsze… - wyjaśnił.
- Obiecujesz? – nadal byłam zła, ale zapewnienie że postara
się mnie nie podglądać mnie uspokoiło.
- Przepraszam, mam kłopot z tymi ludzkimi emocjami. Pewnie
jesteś trochę oszołomiona. Zostawię Cię samą. – wskazał palcem gdzieś w oddali
i odszedł, jakby nigdy nic, jakby wcale nie wyznał mi właśnie że ma na moim
punkcie obsesję. Bardziej on potrzebował się wyciszyć niż ja, ale może mnie też
to się przyda.
Kiedy odszedł zaczęłam myśleć, analizować jak często musiał
mnie widzieć, jak często ingerował bym była bezpieczna? Czy on w ogóle może
ingerować? Niby tylko przez ostatni miesiąc otarłam się o śmierć 4 czy 5 razy.
Właśnie… otarłam. Kiedy sama traciłam już nadzieję i żegnałam się ze światem,
coś się działo… coś co sprawiało że wychodziłam z opresji bez zadrapań czy to
możliwe by za każdym razem to nie były moje umiejętności tylko mój Jordan?
Jednak gdyby za każdym razem to on był moim cichym bohaterem nie pozwoliłby bym
się rozbiła.
Rozbiłam się… Dotknęłam swojej nogi która była już
całkowicie zagojona. Pozostała tylko wielka blizna ciągnąca się jak rzeka od
kostki do kolana co rusz z poszarpanymi brzegami. Wyglądała jednak jak stara
blizna, taka z mojego dzieciństwa, nie coś co wydarzyło się przedwczoraj. Co
się dokładnie wydarzyło?
Skup się Evo, wsiadłaś do ścigacza Arona, uruchomiłaś
ścigacz, wyjechałaś na miasto, ścigała Cię policja i… i co było dalej… coś
musiało być, nie mogłam stracić panowania bez przyczyny. Musi być przyczyna,
jednak mój mózg nie pozwala mi do niej dojść. Jeszcze raz… deszcz, ściana
deszczu, wieczór, puste drogi, pościg i leżę na ziemi… musi być coś pomiędzy.
Coś między jedną przecznicą a drugą.
Dlaczego nie umiem sobie przypomnieć… miałam wypadek, był
deszcz, policja, Jama, wyjście ewakuacyjne. Ulica, pusta droga, światła
latarni, pościg, deszcz… czegoś brakuje. Wpadłam w panikę nie umiałam sobie
przypomnieć… coś było… jedna rzecz. Wiem o tym, było coś tam, co… Zaczęłam się
trząść ze strachu, błagać siebie i wszystko wokół by mi przypomniało, nawet nie
wiem kiedy zaczęłam krzyczeć… to coś… coś tam było, coś pomiędzy jedną a drugą
ulicą, coś co spowodowało wypadek, ale nie wiem co…
Ręce się pociły, noga piekła, chciało mi się wymiotować i
płakać. Oddech miałam płytki nie umiałam sobie z tym wszystkim poradzić,
dlaczego nie umiem sobie przypomnieć, dlaczego wiem że było to coś złego ale
nie wiem co. A jeśli to Canaletto… jeśli on wrócił, wrócił po mnie, bliskich.
To jego wina, dlatego Jordan nie wiedział że się rozbiję to jego wina.
- Molly. – Jordan pojawił się znikąd, nigdy nie widziałam go
tak przerażonego. Autentycznie nie wiedział co się dzieje, ale musiał wiedzieć,
był w niebezpieczeństwie, wszyscy byliśmy.
- Jordan on wrócił!! Musimy uciekać! – chwyciłam go za szatę
i szarpałam patrząc w oczy. – ON wrócił! – Jordan przyłożył mi rękę do czoła
była lodowata.
- Majaczy, musimy ją stąd zabrać. – powiedział gdzieś w eter
i nie zważając na mój lament poderwał mnie nad ziemię.
- Musiała jej zaszkodzić Twoja magia Avatarze. – słyszałam
jak przez mgłę, wszystko było za mgłą. Dlaczego mnie nie słuchacie, jesteśmy
zagrożeni.
- Moja magia najwidoczniej nie jest jeszcze tak silna. –
deszcz, policja, światła… ktoś tam był, ktoś między ulicami…
- Przyniosę napar uspokajający. – ulica… ulica w deszczu..
deszcz, deszcz, dużo deszczu. Coś pomiędzy deszczem… ktoś… coś…
- Evo posłuchaj, wszystko będzie dobrze jesteś bezpieczna. –
Jordan bezskutecznie próbował mi coś wyjaśnić, ale co tu właściwie robi Jordan,
co ja tu robię, gdzie jestem, dlaczego on mnie niesie… Położył mnie na okrągłym
łóżku… w jakieś dziwnej Sali. To chyba ołtarz ofiarny. Nie, nie mogę tak
zginąć…
- Mam napar. – wtedy ujrzałam ją. Czarną postać z żółtymi
ślepiami. Crog. Mniejszy niż te wcześniej widziane, ale być może to rytuał, jak
mnie zabiją dostanie zbroję. Muszę się bronić.
- Giń podła kreaturo. – rzuciłam się na niego z całą siłą i
swoimi pazurami, ktoś kto wyglądał jak Jordan nawet nie zdążył zareagować.
- Evo nie!
Potem była tylko ciemność, a może jasność... zapanował
spokój.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuje że chcesz podzielić się swoją opinią, jest ona dla mnie cenna dlatego nie lukruj jej, jeśli będzie to nieszczere ;)