21 lutego 2016

Rozdziały XVII - XX

Rozdział XVII – Agresywny kierowca

Byłam w ciemnym miejscu. Na udzie miałam otwartą ranę, której ból bardzo mi doskwierał. Chciałam krzyczeć jednak mój krzyk nic nie dawał. Cały czas było ciemno i nagle wszystko się zmieniło. W czerni dostrzegłam zielony znak, na którym białymi literami widniał napis: WYJŚCIE EWAKUACYJNE. Im bliżej byłam tym znak stawał się większy i jeszcze bardziej zieleniał. Kiedy byłam już wystarczająco blisko, pod znakiem pojawił się drugi symbol. Złoty. Symbol Avatara.
Obudziłam się. Zerwałam się z łóżka i podbiegłam do okna, ale w sumie, co miałam zrobić. Nakrzyczeć? Na kogo? Na Jordana? Czy na siebie? Nie mam pewności, że to był on, a jeżeli to mój umysł płata mi figle? Postanowiłam to zignorować, o jedno zmartwienie mniej.


***

Brak porozumienia, generuje konflikt. Tę prawdę znam już od dawna i niestety na każdym kroku przekonuje się, że jest to żywe i prawdziwe. Od mojego ostatniego wyścigu minęły trzy dni. Przez ten czas doszło do kilku braków porozumienia, co spowodowało konflikt.
Po pierwsze: Rick – nie zadzwoniłam, nie napisałam. Zniszczył coś, o co najbardziej chciałam walczyć, o powrót do życia Molly. Owszem dał mi wyścigi uliczne, jednak ja cały czas marzyłam o tym, aby zaimponować ojcu, a on mi to uniemożliwił.
Po drugie: Don Wei – nie będę wyolbrzymiać, jeśli powiem, że moje relacje z nim ograniczyły się do dwóch zdań w ciągu całego dnia wczesnym porankiem. Tata cały czas urywa się do pracy, ja stałam się zbędnym balastem, który należałoby usunąć. Nie przeszkadzało mi to. Ojciec jest warty Ricka, jeśli nie potrafi sam spytać o moje kompetencje do bycia pilotem jego zespołu to niech się wali.
Po trzecie: Aron, – który denerwuje mnie swoją wyższością. Od kiedy Tom musiał mnie rzucić na podłogę w celu jego chronienia stałam się dla niego popychadłem, które na każdym kroku tępi. Widocznie nie jestem mu już potrzebna. Jego nową kochanką jest Samara, lub Gabriel, lub Rea. Zależy od jego humoru. Jak jeszcze raz się do mnie zbliży to przysięgam, że strzelę mu w łeb i tym razem trafię.
Po czwarte: Em – z miłej przyjaciółki stała się oschłą i zimną istotą. Dopiero teraz jej charakter pasuje do jej wyglądu. Dała jasno do zrozumienia, że nie powinnam wtrącać się w sprawy, które do mnie nie należą. Pierwszy raz poczułam, że jestem im potrzebna tylko do napadów, że choć nazywają mnie siostrą to jestem im tylko potrzebna do jednego. Czy mi to przeszkadza… jeszcze nie wiem.
Po piąte: Tom – rozumiem, że jest jednym z najlepszych wojowników na swojej planecie, inaczej nie zostałby przydzielony do ochrony chodzącego samopas księcia, ale wydawał się delikatny, a okazał się tylko pieskiem na posyłki.
Poziom mojego zdenerwowania narastał, aż do dzisiaj.

Wyskoczyłam z kokpitu całkowicie zrelaksowana. Właśnie ukończyłam drugi wyścig, znowu byłam druga, ale to się nie liczy. Nadal jestem w grze. Zaraz po tym, zauważyłam jak Em i Aron pracują nad jego silnikiem, który lekko ucierpiał po jego wyścigu. Wyglądali na szczęśliwych, żartowali i gdyby nie wygląd można by ich pomylić z rodzeństwem. Tom stał z boku i obserwował otoczenie, czasem śmiejąc się z żartów pary. Nie chciałam im przerywać, obawiałam się, że skończy się to jakąś małą bijatyką z użyciem pobliskich narzędzi.
Zamiast tego usiadłam na stole niedaleko i otworzyłam jedno z stojących tam piw. Dopijałam je już do końca, kiedy zauważyłam, że śmiechy Em ucichły. Wpatrywała się w punkt przed sobą. Kiedy spojrzałam w tym samym kierunku zobaczyłam Marka. Był inny. W czerwonej skórze, brudnym podkoszulku i podartych jeansach z dwudniowym zarostem, wyglądał po prostu dziwnie. Jakby przestał zwracać uwagę na wszystko.
Z Em, która wybiegła naprzeciw spotkali się w połowie drogi. Ona przytuliła się mocno do niego i oplotła go nogami, jednak szybko się opanowała. Zanim się oderwała szepnęła mu coś do ucha, najprawdopodobniej przeprosiny, bo Mark trochę się rozjaśnił. Aron też się dołączył, poklepał Marka po plecach jak prawdziwy przyjaciel. Tom też w końcu podszedł, tylko ja siedziałam przyglądając się tej szopce, starając się słyszeć, o czym rozmawiają, co nie było łatwo. Było późne popołudnie i w jaskini było sporo osób.
Jednak w pewnym momencie poczułam się jak nieproszony gość. Zarówno Em jak i Mark, co jakiś czas zerkali w moją stronę. Kiedy jednak i Aron zaczął komentować coś i wskazywać w moim kierunku poczułam się na tyle niekomfortowo, że wstałam z stołu i miałam zamiar przejść się gdzieś bez nich. Mark jednak szybko zareagował. Zmaterializował się koło mnie i mocno chwycił za jedno ramię. Spojrzałam na niego z złością. Po co mnie trzymasz? Pytałam w myślach. W jego oczach znalazłam odpowiedź: Musimy pogadać.
- Przejdźmy się. – Nie czekając na odpowiedź, pociągnął mnie z dala od pozostałych. Szliśmy wśród różnych istot, multikulturowość w tym miejscu była niesamowita. Kosmici i ludzie, ramię w ramię pracują nad wspólnym celem. W latach siedemdziesiątych Koalicja zalegalizowała związki międzyplanetarne, jednak z zaznaczeniem, że takie pary nie mogą posiadać dzieci, ze względu na strach przed niepożądanymi mutacjami. Co ciekawe pięć lat po wprowadzeniu ustawy w czynne życie według statystyk, co roku wzrastała liczba par decydujących się na ten ślub i dochodziła do miliona rocznie, nie tylko na Ziemi, ale również na innych planetach. Osobiście nigdy nie znałam żadnej pary, która korzystałaby z tego prawa póki nie poznałam Marka i Holi.
- Chciałem Cię przeprosić – usłyszałam nagle. Mark patrzył przed siebie starają się iść ramię w ramię ze mną, co nie było łatwe w tym tłumię.
-, Za co? – Spytałam przepuszczając potężną masowo istotę i patrzeć ze zdziwieniem na niego.
- Za to, co widziałaś, nie powinienem się tak zachować w stosunku do Em, to nie jej wina. – Wyjaśnił. Wyglądał na zmęczonego i bardzo bezradnego widać, że trochę go to przerasta.
- Miałeś prawo być zły. – Spojrzał na mnie dziwnie. – Też bym była wściekła gdyby mój facet ćpał. – Wyjaśniłam dumna, to prawda. Gdybym nakryła Ricka na ćpaniu to z pewnością bym go skreśliła. Dziwne, czemu najpierw pomyślałam o nim…?
- I myślisz, że o to się wkurzyłem? – Raptownie się zatrzymał i szarpnął za ramię, jakbym to, co powiedziała go uraziło. Postanowiłam go nie drażnić, jego czerwone oczy sugerowały, że mało spał ostatnim czasem.
- Tak to wyglądało. – Mark się tylko skrzywił i zaczął iść dalej.
- Wiesz, kim był jej brat? – Spytał jakby zapominając, o czym rozmawiamy.
- Nie miałam okazji się przekonać – odpowiedziałam, pamiętając sytuacje sprzed ostatniego razu, jej brat miał egzekucję, to znaczy, że nie żyje.
- Przywódcą gangu. Morderstwa, handel bronią, narkotykami, przemyty kosmitów i ludzi. – Wymieniał po kolei na palcach.
- Nieprzyjemny koleś. – Podsumowałam, na co ponownie zostałam skarcona wzrokiem.
- Holi go kochała, kiedy go zamknęli załamała się. A kiedy wydano wyrok była skrajnie wyczerpana.
- Nadal nie rozumiem.
- Gang szanował ponad wszystko rodzinę, po śmierci Werna to Holi stała się przywódcą, a ona niekoniecznie tego chce.
- To niech im powie. – Dla mnie było to oczywiste, jeśli się nie chce czegoś robić to się mówi lub odchodzi.
- Zabiją ją wtedy. Dopiero jak nie będzie dziedziczenia krwi przy dowódcy, gang może przejąć ktoś inny. – Powiedział cicho, co mnie osobiście oburzyło. Dlaczego mają ją zabić?
- To chore.
- Ona sobie z tym nie radzi, jeśli wybierze gang to straci nas. Swoje smutki topi w narkotykach. A jeżeli ktoś by to z gangu wyczaił zabraliby ją i zmusili do bycia przywódcą, albo zabili, a wtedy…
Z małego zaułka dobiegł mnie dziwny dźwięk, zaczesałam włosy za ucho i dyskretnie spojrzałam w tamtą stronę zwalniając kroku. W zaułku było trzech mężczyzn i pewnie bym to zignorowała gdyby jeden z nich nie miał tych charakterystycznych czarnych włosów i był pół nagi, a na jego plecach i ramionach widniał krwisty tatuaż. Rick. Był bity przez większego przeciwnika, a on nawet się nie stawiał. Chciałam mu pomóc, ale jak? Skoro nawet Rick nie daje sobie rady.
- Molly słuchasz mnie? – Do mojej świadomości dotarło pytanie Marka, który stał teraz naprzeciw i patrzył na mnie trochę zmartwiony.
- Nie. – Odpowiedziałam szczerze, nie do końca myśląc o tym, co się dzieje i co mówię.
- Co się dzieje? Masz kłopoty? – Mark jednak nalegał, a ja jedyne, co teraz analizowałam to jak pomóc Rickowi.
- Ktoś z moich bliskich. – Wyjaśniłam, nie chciałam tłumaczyć, o kogo chodzi, a Rick poniekąd nią jest.
- Mogę pomóc? – Spytał. Wiem, jaki jest u nich układ. Zdążyłam się zorientować, że każdy tam jest rodziną, a rodzinie się podoba. Jednak to musiałam załatwić sama.
- Dziękuje, że wprowadzasz mnie w swój świat, ale Zrozum, zanim ja wprowadzę Cię w swój świat, trochę minie.
- Mam Ci pomóc? – Upierał się.
- Nie. – Widać nie chciał naciskać pokiwał głową z aprobatą i odeszłam.
Starałam się, aby Mark nie widział gdzie idę. Przeciskałam się przez tłum starając się znaleźć to miejsce. Kiedy już widziałam ten zaułek umięśniony mężczyzna i małe chucherko w garniturze już wychodzili. Wzięłam głęboki wdech i wbiegłam do zaułka. Zdrętwiałam. Rick leżał tam oparty niedbale o skalną ścianę. Łapczywie trzymał się brzucha a jego szczęka była zaciśnięta z bólu. Przynajmniej był przytomny. Chciałam mu pomóc, ale jednocześnie pokazać mu, że nadal jestem zła. Stanęłam, więc naprzeciw niego i zanim na cokolwiek się zdecydowałam to czekałam aż spojrzy mi w oczy.
Chwilę mu zajęło zanim zrozumiał, że ktoś nad nim stoi. Nie wiedziałam czy spojrzał na mnie, bo miał te swoje okulary, po cholerę, komu okulary przeciwsłoneczne w i tak ciemnym miejscu.
- Myszko. – Chrapliwie wymruczał i wypluł ślinę pomieszaną z krwią gdzieś na bok. Bądź silna. Przykucnęłam przy nim i zgarnęłam mu włosy z czoła. Z pełną powagą sięgnęłam też po jego okulary by zobaczyć te zielone oczy, jednak nie zdecydowałam się ich ściągnąć. Powoli bez zbędnych słów pomogłam Rickowi wyjść z jaskini i dojść na parking, jednak w jego stanie o prowadzeniu nie było mocy, a tłuc się autobusem z zakrwawionym i posiniaczonym facetem też nie było dobrym rozwiązaniem. W końcu po małej sprzeczce wpakowałam Ricka na miejsce pasażera i sama usiadłam za kółkiem – ten dzień robi się coraz ciekawszy.
- Lewa hamulec, prawa gaz; nie jedziemy pod prąd; zatrzymujemy się na czerwonym. – Rick jakby w odpowiedzi na moje wołanie o pomoc powiedział wszystko, co powinnam wiedzieć i zajął się uciskaniem krwawiącego miejsca. Czyli on naprawdę chcę abym prowadziła, a może sama tego chcę?
Odetchnęłam głęboko i ustawiłam fotel tak, aby sięgać do pedałów. Włożyłam kartę aktywacyjną do stacyjki i panicznie spojrzałam na tysiące kontrolek, które zaświeciły się jak lampki na choince. Zaczęłam skakać oczami po przyciskać zastanawiając się, kto to niby ogarnia. Co było zabawne, że spokojnie panowałam na gwiezdnymi ścigaczami, a z zwykłym autem miałam problemy.
- AUTOPILOT WŁĄCZONY. KIERUNEK DOM. SZACOWANY CZAS DOJAZDU 10 MINUT. – Komputerowy głos rozległ się w aucie, i auto samoistnie ruszyło. Spojrzałam na Ricka, który całkowicie zrelaksował się w fotelu.
- Chyba nie myślałaś, że dam żółtodziobowi prowadzić moją Malutką. – W tym momencie pogłaskał drzwi samochodu. No tak, niewytłumaczalna więź łącząca mężczyznę i jego auto. Dlatego tak się rzucał, że będzie prowadził, bo i tak to auto by samo jechało. Zrobiłam to, co on, rozwaliłam się na fotelu i obserwowałam drogę z założonymi rękami. Auto nawet samo zaparkowało.
Pomogłam Rickowi dojść do domu, poinstruował mnie gdzie znajdę lekarstwa na jego przypadłość a sam usiadł na kanapie, ściągnął koszulkę i zaczął wcierać wyciągnięte lekarstwo w krwawiącą ranę, a ja po kilku próbach znalazłam jakąś czystą szmatę i zamoczyłam ją w zimnej wodzie. Kiedy podeszłam po krwotoku zostało mgliste wspomnienie. Jedyny ślad to krew na spodniach, rękach i brzuchu. Zmarszczyłam się lekko i usiadłam ostrożnie między nogami Ricka na stoliczku i zaczęłam wycierać krew z jego ciała, zaczynając od twarzy. Cały czas czułam się urażona prze Ricka i starałam się to okazać najlepiej jak umie.
Rick po chwili zamysłu wyszarpnął swoje ciemne okulary i spojrzał na mnie swoimi nieziemskimi oczami, sądzę, że gdybym teraz stała, kolana by się pode mną ugięły. Swoimi dłońmi delikatnie ujął moje uda i tak zastygł. Powoli wytarłam krew z jego przeciętej wargi nie spuszczając go z oka. Kiedy jednak dotknęłam jego posiniaczony policzek coś we mnie pękło. Chciałam go przytulić, spytać, kim byli Ci ludzie, ale nie umiałam. Coś mnie blokowało.
- Nadal jesteś zła? – Spytał w końcu, kiedy zaczęłam wycierać krew z jego brzucha. Na nowo wzniecił ten ogień.
- A jak myślisz? – Na dowód mocniej przycisnęłam jedną z jego ran, aby poczuł trochę bólu. Ze świstem wypuścił powietrzę z ust.
- Myślę, że tak, choć nie rozumiem, czemu?
- Może, dlatego że skompromitowałeś mnie przed moim ojcem! – Błyskawicznie się podniosłam i chciałam wyjść jednak on, złapał mnie za pośladki i przyciągnął do siebie. Stałam między jego nogami i patrzyłam na niego z góry. On cierpliwie czekał aż się uspokoję. Kiedy poczuł, że napięcie z moich mięśni zniknęło, ponownie się odezwał.
- Dobrze wiesz, że wstawię się za Tobą w odpowiednim momencie. – Wyjaśnił. Na te słowa wyrwałam się i chciałam wyjść. Uwłacza mi takim postępowaniem. Rick jednak z każdą chwilą nabierał sił i w chwili, kiedy ja szłam do wyjścia, zaskoczył mnie. Przyciągnął do siebie i cofnął na tyle bym poczuła zimną ścianę na swoich plecach. Mimo moich oporów wbił się w moje usta i nie odpuszczał.
Swoimi ruchami mówił jedno, oddaj mi całą swoją złość i frustrację. Objęłam go mocniej, jedną moja nogą niczym wąż oplotła konar drzewa. Moja dłoń wplotła się w morze jego czarnych włosów i opuszkami palców lekko je kołtuniła. Rick też nie próżnował, kiedy widział, że się zaangażowałam jego usta powędrowały lekko w bok. Jego usta niczym auto na autostradzie całowały mnie wzdłuż tętnicy szyjnej, a ja za każdym razem czułam jak coraz mocniej pulsuje w niej krew. W pewnym momencie nie byłam pewna czy przypadkiem już nie pękła, jednak, ponieważ Rick nie reagował ja też nie. Z każdym jego pocałunkiem czułam, że odpływam, z każdym pocałunkiem coraz mniej pamiętałam, nie pamiętałam już, za co jestem zła.
W końcu poczułam zimne palce, które powoli wędrują po moich odsłanianym subtelnie brzuchu. Było to miłe. To było cholernie miłe! Inne i ekscytujące, nie mogłam się opanować i wydałam przyjemny jęk. Wtedy Rick się opanował. Cofnął dłoń i przestał całować. Ja się za ten czas wyprostowałam jednak nadal trwałam w jego szczelnych objęciach. Miał lekką zadyszkę. Ja też, ale w końcu uraczyłam go lekkim uśmiechem. On jednak się nie uśmiechał, poprawił kilka niesfornych kosmyków z mojego czoła i powiedział spokojnie:
- Don potrzebuje teraz agresywnych kierowców, nie dobrych.
- Jestem agresywna. – Oznajmiłam też spokojna. W powietrzu była dziwna aura, której nie rozpoznałam. Nie mogłam w ogóle krzyczeć, choć w środku się gotowałam.
- Byłaś agresywna. – Sprostował.
- To stanę się na nowo. – Uśmiechnęłam się i nieświadomie pocałowałam go w policzek. Przecież to jest oczywiste! Kiedy na niego spojrzałam on jednak nie cieszył się.
- Nie rozumiesz. Agresywny kierowca może stać się dobry, ale nigdy na odwrót. – Wyjaśnił mi na spokojnie. Mój poziom agresji ponownie wzrósł.
- A ty nie rozumiesz, że chciałam jeździć dla taty! – Rick naparł na mnie jeszcze mocniej i spojrzał mi głęboko w oczy, zrozumiałam, że miałam go nie odwracać.
-, O czym pierwsze pomyślałaś, kiedy zaczęła Cię ścigać policja?
- O ucieczce. – Odpowiedziałam spokojnie.
- A kiedy wypadła Ci turbina?
- O tacie. – Rick poluzował uścisk i odszedł lekko kulejąc do kranu gdzie nalał sobie szklankę wody zostawiając mnie lekko otępianą. Wypił całość i podsumował.
- I to odróżnia Cię od agresywnego kierowcę. Agresywny pilot wjechałby w tabun radiowozów i jeszcze czerpał z tego cholerną przyjemność i gwarantuje Ci, że nie myślałby wtedy o swoim życiu, tylko o zwycięstwie. Tak jak w wyścigu z Torosem. – Załamałam ręce i wróciłam na kanapę.
- To, co mam zrobić?
Rick usiadł obok i przyciągnął mnie tak do siebie żebym się na nim oparła. Jego twarde mięśnie oplotły mnie i sprawiło, że było mi cieplej a w moim brzuchu poruszyło się coś obcego.
- Teraz go wspierać, Twój ojciec naprawdę potrzebuje Twojego wsparcia.
- Zwolnił mnie. – Przypomniałam mu.
- Pomyśl długofalowo. – Starałam się przekręcić głowę by zobaczyć jego twarz jednak on dał mi znak żebym została tak jak jestem. W zamian wzięłam kosmyk jego włosów i zaczęłam się nim bawić. – Jeśli teraz pomożesz tacie, to, kiedy firma znów stanie na nogi będziesz się u niego ścigać. Jeżeli Wei Race upadnie to nikt Cię nie zatrudni.
- Niby, dlaczego? – Skrzywiłam się
- Eva Wei, córka Dona Weia, bankruta, który próbuje odbudować swój wizerunek. – Każdy menager będzie podejrzewał Cię o szpiegostwo, Twoje umiejętności na nic się zdadzą. – Wyjaśnił. W sumie miało to pewien sens.
-, Jeśli nie chcesz zrobić tego dla niego, zrób to dla siebie Myszko. – Powiedział mi do ucha, całując mnie przy okazji w obojczyk. Od miejsca pocałunku przeszedł mnie dreszcz. Miły dreszcz. Trwaliśmy w takim uścisku jeszcze jakiś czas, jednak w końcu zrobiło mi się niewygodnie i postanowiłam obrócić się na brzuch i popatrzeć trochę na niego.
W chwili wykonywania tej czynności Rick zasyczał z bólu, zupełnie zapomniałam o jego siniakach, ale przynajmniej uświadomiłam sobie, że mam do niego jeszcze klika pytań.
- Co to byli za ludzie? – Spytałam dotykając palcami jednego z pojawiających się siniaków. Rick skrzywił się, ale widać było, że się spodziewał tego pytania.
- Narobiłem sobie pewnych kłopotów Myszko. – Pogłaskał mnie po włosach. Ja pocałowałam bolące miejsce i poprosiłam jeszcze raz o wyjaśnienia.
- Możesz mi powiedzieć.

Rozdział XVIII – Klara
 
- Kiedy wróciłem na Ziemię nie zastałem nic. Samara zniknęła, mój dom był sprzedany, moje oszczędności zniknęły. Byłem pozbawiony domu, dziewczyny i celu życia. – przypominały mi się chwile, kiedy Rick próbował ścigać się na Alwasie. Choć wydawało się, że pod koniec się z tym pogodził, trudno zapomnieć o swoim dawnym życiu w kilka chwil, na dodatek będąc samemu.
- Zacząłem od nowa starając się wrócić do rodzinnych stron. – kiedy zaznaczył fakt powrotu do korzeni, uświadomiłam sobie, że nigdy nie pytałam ani nie czytałam skąd pochodzi Rick, tak jakby wziął się znikąd. Głębiej wtuliłam się w jego umięśnione ramiona z nadzieją, że będzie to długa i inspirująca opowieść. Rick pogłaskał mnie po włosach i nabrał głęboko powietrza.
- Najpierw odwiedziłem rodziców… - wstrzymałam oddech, zaraz powie mi o swoich rodzicach. Być może nie idziemy teraz z nimi na spotkanie, jednak i tak czułam się skrępowana. Rick dzielił się ze mną czymś, o czym nikt nie wie. Nawet prasa nie drążyła tego tematu. Jednak Rick poczuł napinające się mięśnie i przejechał palcami po moich ramionach. – nie nakręcaj się Myszko, nie żyją. – mówił o tym z wielkim spokojem, jakby śmierć jego bliskich nie była dla niego problemem. Zaskoczył mnie, że jest aż tak nieczuły na los rodziców. Musieli w życiu zrobić mu coś okropnego, jednak gdyby tak było, to czy odwiedzałby ich grób? To nie trzymało się kupy, jednak teraz nie myślałam o tym, sens tej historii miał być zupełnie inny i na tym należało się skupić.
- Poszwendałem się trochę po mieście, zahaczyłem o miejsca gdzie kiedyś miałem bazę z kumplami. Spotkałem tam starego przyjaciela…

- Kogo moje oczy widzą! Rick Thunderbolt wrócił do żywych! – Facet chudy jak wykałaczka, usmarowany po łokcie smarem, grzebał przy starym samochodzie jeszcze na oponach. Poznałem go po głosie. Schrypnięty jak zwykle. Brudny jak zwykle. Sam jak zwykle. Nie zmienił się mimo tylu lat. Paulo. To z nim złożyłem pierwszy silnik i to on nauczył mnie zmieniać biegi.
- Ciebie również miło widzieć.
- Przypomniałeś sobie o starych przyjaciołach? – spytał ciągnąc za kable przy akumulatorze. Warsztat w starej fabryce konserw był najlepszą decyzją w naszym życiu. Byliśmy wolni, niezależni. Mogliśmy wszystko. Naszym największym szczęściem były wtedy wyjące silniki aż do czasu kiedy spotkałem Don Weia.
Wtedy zmieniło się wszystko, ale tą historię już znasz…
Paulo był jedynym, który pozostał w mieście z naszej paczki, ale także jedyny, który miał kontakt ze wszystkimi, prócz mnie. Już pierwszej nocy zabrał mnie w pewne miejsce. Była to Jama, podobna do tej w Kansas. Z tą różnicą, że tutaj były tylko cztery kółka, żeby było retro. Nie musiałem długo czekać na zaproszenie do wyścigu. Odmówiłem jednak. Paulo od razu wiedział, że coś się stało. Że czas, w którym ostatnio mnie widział w telewizji a teraz, zmienił mnie. Zaproponował więc coś innego…
Tam nauczyłem się zarabiać, jednak każdy zakład ma za sobą ryzyko przegranej. To była jedna decyzja, która mnie doszczętnie zrujnowała. Rzuciłem wszystko co udało mi się zbudować i przeniosłem się tutaj, do Kansas. Paulo dał mi tylko cynk, że tutaj też szykują się wyścigi. Jednak tym razem postanowiłem nie ryzykować i zabezpieczyć się najlepszym kierowcą jakiego zna galaktyka.

Musiałam chwilę pomyśleć zanim zrozumiałam, o czym opowiedział mi Rick. Odkleiłam się od niego, chciałam mu się dobrze przyjrzeć. Nie wyglądał na tonącego w długach, ani na takiego, który by się tym szczególnie przejmował. Był pewny siebie, pewny, że uda mu się wyjść z tego.
- Ile? – to pytanie wydawało się oczywiste. On trochę się skrzywił, ale gładząc mnie po włosach i w między czasie rozplątując gumkę na nich powiedział zwięźle:
- Ćwierć.
- Ćwierć czego? – dopytałam z poirytowaniem.
- Miliona.
- Ćwierć miliona jednostek!? – aż wstałam z wrażenia rozglądając się za jakimś ratunkiem. Jednak tu były tylko puste ściany, kilka butelek. Nic. Facet którego kocham ma ćwierć miliona długu, a ja nawet nie mam ćwierć tysiąca na koncie. Poczułam zaciskające się ramiona Ricka. Jego skóra pachniała bardzo ostrym zapachem, trochę spirytusem, trochę miętą. Zapewne to te leki. Mimo to poczułam się lepiej. Bezpieczniej.
- Co masz zamiar zrobić?
Nie przestawał mnie przytulać. Czuł, że mnie to uspokaja.
- Mam zamiar go spłacić. – ręka zaczęła mi drżeć. Jak…? Taki dług, gdyby Don był w lepszej sytuacji może by mi tyle dał, jednak w sytuacji, kiedy jest na skraju bankructwa raczej nie mogę go o to prosić.
- Jak?
Rick wziął mnie na kanapę, usadził na kolanach jak dziewczynki siadające na kolanach świętego Mikołaja. Nie spieszył się z odpowiedzią, podziwiał rysy moich obojczyków.
- Współpracując z Tobą. – oznajmił spokojnie. Wiedziałam, że ten plan ma od dawna. Dopiero teraz zaczęłam pojmować co miał na myśli mówiąc, że wyjaśni mi wszystko po eliminacjach. Zastanawiało mnie tylko jedno…
- Ile miałeś długu zanim zaczęłam się ścigać?
Rick skrzywił się i chwycił mnie mocniej, jakby chciał mieć pewność, że nie ucieknę gdy usłyszę tą kwotę.
- Dwa razy więcej. – zakręciło mi się w głowie, Rick miał pół miliona jednostek długu, ale to znaczy, że moje wyścigi sprawiły, że jego dług się zmniejszył. Ci ludzie mogli go skrzywdzić. On mi ufa. Nie może na mnie polegać. Jest uzależniony? Za dużo, za dużo.
- Evo, nie odwracaj się ode mnie. Nie teraz. – usłyszałam jego łagodny głos. Czułam się wykorzysta.
- Oni Cię zabiją. – te słowa były bolesne, ale prawdziwe. Widziałam co mu zrobili, nie zawsze będzie miał te swoje leki by złagodzić ból. One też się skończą, a ciosy mogą być nawet śmiertelne. I co wtedy?
- Ty możesz mnie uratować.
- Jak? – spytałam bezradnie, chciałam go zostawić, ale jak mogę, kiedy on patrzy na mnie w ten sposób, jak na kobietę której pragnie, której potrzebuje?
- Ścigając się. – szepnął mi do ucha tak zmysłowo, że przeszły mnie ciarki. Czułam się jakby rozbierał mnie samym tylko głosem. Czułam się niesamowicie, zawrócił mi w głowie. A zaraz potem sprowadził na ziemię.
- Jesteś uzależniony Rick, to jest złe. – odpowiedziałam z lekkim zażenowaniem. Jak mu to wyjaśnić, że musi z tym skończyć inaczej będzie jeszcze gorzej?
- To nie będzie hazard jeśli będę znać wynik.
- To znaczy?
- Będziemy ustalać przed wyścigiem, która przyjedziesz.
- Chyba zapomniałeś, że to nie tylko ode mnie zależy.
- Evo, błagam Cię, coś takiego to możesz wmawiać ojcu lub swoim przyjaciołom. Ja Cię widziałem. Wiem, co potrafisz.
- Nie chcę mieć Cię na sumieniu. – zaczęłam wymyślać nowe powody dlaczego ten pomysł jest zły.
- Nie tylko ja na Ciebie stawiam. – odpowiedział spokojnie.
- Co? – zdziwiłam się. Jak to nie tylko on na mnie stawia?
Rick wyjął komórkę i pokazał mi dziwną zakładkę. Na czarnym ekranie pojawiła się plansza z jakimiś numerami. Zrobił kilka kliknięć i wyskoczyło coś w postaci rankingu z 10 punktami. W nagłówku było napisane „Pewniaki”.
- Przypomnij mi jaki masz numer w wyścigach? – spytał. To było ważne, nikt tam nie tytułował Cię imieniem, tylko numerem, dla naszego bezpieczeństwa gdyby coś poszło nie tak.
- 76. – odpowiadam i zaraz zauważam ten numer na trzecim miejscu, a obok drugą liczbę 750 000. Zatkało mnie. Jestem Pewniakiem, ale co to znaczy?
- Co to za cyfry? - postukałam w sześcioliczbowy ciąg. Rick tylko się uśmiechnął.
- Twoja aktualna wartość Myszko. – Rick uśmiechnął się pod nosem. Moja wartość? Ale przecież wartość mają profesjonalni piloci, nie ja. Ja ma wartość… dość sporą wartość. Jak to możliwe, że mam wartość?
- Po swoich wyścigach byłaś zauważona. Wszyscy uznali Cię za bardzo dobrą i Twoja cena podskoczyła. Żeby na Ciebie postawić teraz, trzeba mieć przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy jednostek.
- Ile? – Ściszyłam głos, starając się nadążać nad tym, co mówi Rick. Ktoś jest w stanie postawić na mnie taką kasę?
- Wiem, że słyszałaś. Posłuchaj, dwa czy trzy wyścigi i jesteśmy ustawieni.
- My?
- Myślałaś, że będziesz się tylko narażać? Jak tylko moje długi znikną, to Ty będziesz dostawać większą część, może nawet całość. – Rick mówił o tym, jakby to była błaha rzecz, ale nie było w tym nic błahego. Mówił o wielkich, nielegalnych pieniądzach zdobywanych w nielegalny sposób, na nielegalnych wyścigach.
- Nie chcę tych pieniędzy. – powiedziałam zadzierając nosa. Rick tylko uśmiechnął się nieznacznie i poczochrał mnie po głowie.
- To czego chcesz? – spytał. Zastanowiłam się chwilę.
- Chcę z tym skończyć. – Rick nie był zachwycony, wręcz trochę się skrzywił, ale zaraz się uspokoił.
- Dlaczego?
- Bo nie chcę Ciebie narażać, to chyba proste. – odparłam. Rick mnie pocałował w policzek. Było to miłe, jego usta były przy moim uchu.
- Molly. – wypowiedział to imię powoli, wkładając w to wiele uczuć: Pewność w to co robi, szczerość, że więcej nie będzie oszustw; wiarę, że sobie poradzę i tą lekką nutkę wątpienia, że może źle wybrał, która miała mnie zmotywować do działania. Zesztywniałam i rozkoszowałam się tym imieniem. Syciłam się atmosferą, która była między nami.
To było dziwne uczucie darzyć miłością swojego idola i mentora. Jeszcze dziwniejsze było to, że właściwie jeszcze nigdy nie powiedzieliśmy sobie „kocham”, i raczej prędko do tego nie dojdzie. W sumie, chciałabym mu to powiedzieć, ale wiem, że wtedy oboje byśmy coś stracili. Rick wstał i wyjął coś z pobliskiej szafki. Podał mi bez słowa małe pudełko. Otworzyłam je drżącą ręką. Była tam mała słuchawka na ucho, nie podłączona do niczego. Zapytałam go o nią, jednak on tylko się uśmiechnął.
- Nasz sposób komunikacji na torze. – wyjaśnił. Był to mały komunikator nie wykrywalny przez radary, z możliwością komunikowania się na długie dystanse.
- Kiedy będziesz już na torze i wyczujesz przeciwnika powiedz mi, która jesteś w stanie przyjechać, a ja wtedy obstawię. Proste. – dla niego może to było proste, dla mnie nie do końca.
- A jak ktoś się zorientuje?
- Nie ma prawa, Evo. Ja od początku na Ciebie stawiałem, a zakłady są poniekąd anonimowe. Damy radę. – Wziął mnie w ramiona i trzymał, aż przestałam się trząść. Potem pocałował w policzek i założył niezakrwawioną koszulę.
- A teraz Evo, załatwisz drugą rzecz. – Brzdęk kluczy oznaczał jedno… wracam do domu.

W domu było dość ciemno, tylko z jednego pokoju dochodziło światło. Gabinet ojca. Wzięłam głęboki wdech, musiałam odegrać bardzo trudny teatrzyk. Tata siedział w pomiętej koszuli za swoim mahoniowym biurkiem. Palił papierosa, co jest rzadkim widokiem. Na dziewięciu ekranach widać było tą samo sytuację: ścigające się gwiezdne ścigacze. Każdy trochę inny. Pod każdym informacja o aktualnej prędkości, fale mózgowe pilota i jego tętno. Czyli szuka następcy. Jeszcze jeden wdech, aby nie powiedzieć czegoś nieodpowiedniego.
- Cześć tato. – stanęłam za jego krzesłem, nawet się nie poruszył. Obserwowałam z nim jak sprawują się kandydaci. Byli oceniani w czterech kategoriach: na prostym odcinku, na slalomie, na zakręcie oraz ich zachowanie w stresowej sytuacji. Wszyscy radzili sobie całkiem nieźle. Kontrolowali pojazd i siebie. W końcu przełączyło się na ostatni test i zobaczyłam w nim coś znajomego.
Prosty odcinek drogi zakończony metą, z małą możliwością zwrotności i przeciwnik, który nie ma zamiaru odpuścić. Dopiero teraz tata postanowił się odezwać.
- Nie myśl, że Cię nie doceniam. Twoje wyścigi stały się częścią programu szkoleniowego w Wei Race. – tata zdziwił mnie tym, wiedziałam dokładnie co to za wyścig. Pułkownik Tors, ostatnia szansa na dostanie się na Oban. Zaciekawiło mnie jak kandydaci poradzili sobie z tym zadaniem. Większość zwolniła, większość miała podwyższone tempo. Tylko jeden wytrzymał do końca i odtworzył mój występ na Alwasie.
- On. – zastukałam w środkowy ekran. Tata spojrzał na mnie wyczekująco. – On jest Twoim nowym kierowcą. – oznajmiłam. Jednak to tacie nie wystarczyło. – We wszystkich zadaniach jest opanowany i jako jedyny pozwolił sobie na szarżę do mety. Jest agresywny, a tego Ci teraz potrzeba. – powiedziałam pewnie. Rick poinstruował mnie, że mam używać słów kluczowych aby przekonać ojca do kierowcy, którego ja sama jestem pewna w stu procentach, że udźwignie ten cyrk. Tata tylko pokiwał głową ze zrozumieniem i odszedł do kuchni po nowy kubek kawy.
- Cieszę się, że mimo wszystko chcesz się zaangażować w życie firmy. Wezmę Twoje spostrzeżenia pod uwagę. – Nie wiem czy się udało, ale mam nadzieje że kandydat, którego zasugerowałam tacie po zaledwie zobaczenie kilku akcji, opłaci się i doprowadzi to do momentu, w którym ja zostanę pilotem. Przyglądałam się jeszcze chwile wyczynom mojego faworyta. Jego zdrowie psychiczne cały czas było na tym samym poziomie, jak u robota. Żadnego wzrostu tętna. Dziwne. Wyczułam w tych przejazdach coś znanego.
Płynna jazda, bez zawahań, bez dławienia silnika. Zwroty były wykonane z wielką precyzją, a jednocześnie wyglądało to jakby pilot miał gdzieś czy mu wyjdzie, czy nie. Sprawiał wrażenie spokojnego i opanowanego. Zastanawiało mnie, dlaczego tak świetny kierowca jeszcze nie wszedł do ligi. Dlaczego dopiero teraz się ujawnił? Długo jeszcze o tym myślałam zanim położyłam się spać.

Byłam w miejscu, gdzie ciemność otaczała mnie z każdej strony. Słyszałam tylko kapiącą wodę gdzieś w oddali, a kiedy się zbliżyłam, poczułam jak coś kapie mi na głowę i prosto w powiększającą się kałużę. Spojrzałam w dół aby w nagromadzonej cieczy zobaczyć swoje odbicie, jednak zamiast tego zobaczyłam zielony znak „WYJŚCIE EWAKUACYJNE”. Przypomniałam sobie sen z wczoraj i cofnęłam się o krok. Wtedy w spadających kroplach zobaczyłam symbol Avatara.

Obudziłam się z wielkim bólem głowy, jakby ktoś jeździł po mnie czołgiem. Nie do końca wiedziałam, co się dzieje. Byłam zdezorientowana. Raz mógł mi się śnić i uznałam to za przypadek, ale dwa razy? W dodatku, w tak krótkim czasie… Czy ten sen niósł ze sobą jakiś przekaz? Na komórce miałam wiadomość.
Holi chcę Cię zobaczyć. Spotkajmy się na Tamaresa 43. Em.
Nie wiedziałam za wiele o Holi i Em, ale z pewnością mieszkały one w dzielnicy kosmitów, a ta była bardzo odległa od miejsca, w którym miałam się pojawić. Była to mała dzielnica z luksusowymi domkami za centrum miasta. Mieszkały tutaj sławy filmu i piosenkarze, czasem nawet gwiazdy sportu. Niemniej jednak zaufałam Em i udałam się w to luksusowe miejsce.
Tak jak się spodziewałam: była to willa, trzy piętrowa z basenem na tarasie, przestronnymi oknami i pięknym skalnym ogródkiem. Wszystko w charakterystycznych odcieniach bieli. Miejsce wydawało się być urządzone lekką, damską ręką.
Na teren posesji zostałam wpuszczona bez większych problemów. Ochroniarz, który pilnował, wiedział że przyjdę i nawet nie zadawał pytań. Kiedy weszłam do holu oniemiałam. Wielka, otwarta przestrzeń, sosnowy parkiet i biel, która szerzyła się w tym miejscu jak zaraza. Małe, niepozorne schody prowadzące na górę i wyjście na taras… z basenem. Wiele pytań cisnęło mi się na usta kiedy to ujrzałam. Kto tu mieszka?
W końcu zobaczyłam jak Mark schodzi po schodach. Wyglądał jeszcze gorzej niż wczoraj, jakby nie spał całą noc. Jego blada twarz nawet nie udawała że cieszy się z mojej wizyty. Był obojętny, na odchodne mruknął coś co przypominało przywitanie. Zakładam, że bardzo martwi się o Holi. Jednak skoro chce mnie widzieć najwyraźniej już czuje się lepiej.
- Molly! – serdeczny okrzyk Arona wytrącił mnie z przemyśleń. Wraz z Tomem stali gdzieś z brzegu pomieszczenia najwyraźniej ćwicząc walkę na miecze. Jednak Aron zwinnie wytrącił miecz Tomowi i podbiegł do mnie chwytając w objęcia jak Pan młody chwyta swoją świeżo poślubioną żonę. Brakowało jeszcze tego tandetnego zwolnionego tempa jak na filmach. Niemniej poczułam się w tych objęciach dobrze, spokojnie. Wiedziałam, że mogę liczyć na Arona i Toma jak na braci. Aron postawił mnie dopiero przy Tomie, który z lekkim przybiciem patrzył na odgrywaną scenkę.
- Jak się czujesz? – odezwał się przytulając mnie nieśmiało. Czułam w nim pewne niezrozumiałe napięcie. Postanowiłam nie przejmować się jednak. W moim życiu jest już za dużo rzeczy, którymi muszę się zamartwiać i bez tego.
- Dobrze. Czyje to mieszkanie? – spytałam jeszcze raz rozglądając się po okolicy. Nie czekając na odpowiedź podeszłam do jednej z ścian gdzie wisiało mnóstwo zdjęć i wycinków gazet. Widziałam tylko kątem oka jak kąciki ust Arona podnoszą się do góry. Czyli ściana powie mi wszystko. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to nagłówek jednej z gazet. MISTRZ NA FALI ZWYCIĘSTW! Pod tytułem było zdjęcie Ricka z cała ekipą: mechanicy, doradcy, mój tata i kierowcy testowi. Nie było to zwykłe zdjęcie. Rick w jednej ręce trzymał puchar, a w drugiej obejmował dziewczynę w ubraniu teamu. Rozpoznałam w niej Samarę, jej młodszą wersję. Pod zdjęciem była krótka wypowiedź Ricka: – To oni wygrali. Bez nich byłbym nikim. – Było tych artykułów sporo. O Ricku, o Samarze. O jej karierze. O tym, jak stała się sławną akrobatką podniebną. Wydawało się, że wszystko było poukładane chronologicznie. Wszystko to kończyło się dwoma artykułami:
RICK THUNDERBOLT ZNIKA ZARAZ PO WYGRANIU MISTRZOSTW.
SAMARA ZAWIESZA KARIERĘ. JEJ ZDROWIE ZAGROŻONE.
Samara zrezygnowała z kariery w czasie, gdy ja walczyłam o zwycięstwo na Obanie. Nigdy nie zastanawiałam się co się stało, w sumie niewiele mnie to obchodziło. Jednak pewna rzecz stała się jasna: jest to mieszkanie Samary. Pod artykułami były zdjęcia. Jedno przykuło moją uwagę.
- Kto to? – spytałam stukając w ramkę, gdzie znajdowało się zdjęcie małej dziewczynki. Miała maksymalnie dwa, może trzy lata, okrągłą, bladą buzię, krucze, czarne włosy i te zielone, magnetyczne oczy, które już widziałam. W takich samych oczach się zakochałam.
Aron uśmiechnął się.
- To Klara, nasza mała księżniczka. – Aron najwyraźniej dobrze ją znał. Tom też się wyszczerzył na jej wspomnienie.
- Dawno jej tutaj nie było. Obiecałem, że zamienię się dla niej w słonia. – taka mała dziewczynka mając za przyjaciół zmiennokształtnych z pewnością się nie nudziła, ale kim ona była. Aron jakby czytał mi w myślach.
- To córka Samary. – Aron w końcu mnie oświecił. Oniemiałam. Samara ma córkę... Spojrzałam na nią jeszcze raz szukając jakiegokolwiek podobieństwa, ale nasuwała mi się przed oczami zupełnie inna osoba. Te oczy… Choć wiedziałam jaka jest odpowiedź, to jednak musiałam zapytać.
- A Ojciec? – Aron tylko zastukał w inną fotografię, gdzie Rick szczęśliwy trzymał Samarę w objęciach, a ja osunęłam się na ziemię. Rick ma córkę. Dlaczego mi nie powiedział? Ostatnie co pamiętam, to zmartwioną minę Arona, który do mnie podbiega próbując mnie złapać.

- Co właściwie się stało? – jak przez mgłę słyszałam Em.
- Spytała o ojca Klary, potem zemdlała.
- Jasne, że zemdlała. Każda by zemdlała dowiadując się, że taki dupek jest ojcem Klary. – dupek? Jak to dupek? Przecież Rick jest świetnym facetem. Faktycznie, nie wyobrażam sobie go w roli ojca, ale z pewnością jakby okazało się, że ma dziecko, wziąłby za nie odpowiedzialność.
- Budzi się.
- Molly? – ktoś starał się mnie podtrzymać, gdy inne ręce podstawiały do moich ust szklankę z wodą. Poczułam, że opieram się plecami o kogoś. Aron. Siedział za mną a Em podawała mi wodę. – Co się stało?
- Nie spałam zbyt dobrze. – skłamałam. Em jednak przyjęła to kłamstwo dobrze.
- Chłopaki powiedzieli, że zemdlałaś na wieść, iż Rick, dupek Thunderbolt, jest ojcem Klary.
- Nie, ale jestem zaskoczona. – wyjaśniłam starając po sobie nie poznać, że dziwi mnie ojcostwo mojego prawie partnera. Em usiadła obok, a Aron niepostrzeżenie mnie objął. Nie protestowałam, bo byłam w zbyt dużym szoku.
- Zostawił ją. Uciekł. – wyjaśniła krótko, ale ja chciałam więcej. – Miała mu powiedzieć o ciąży po jego zwycięstwie w mistrzostwach, ale on zniknął. Uciekł z pracodawcą, którego nienawidził i nie dało się z nim skontaktować. Tak jakby opuścił tę strefę galaktyczną. – Coś mi świta... Oban. Rick wyjechał się ścigać i nie miał czasu informować nikogo o jego zamiarach. Samara nie miała z nim kontaktu. Urażona zrobiła wszystko, by ślad o niej zaginął. Urodziła. Nie powiedziała Rickowi. Wydawało mi się, że przestałam oddychać. Tysiące myśli na minutę przeszywały każdy kawałek mojego ciała. Rick mógłby mieć rodzinę. Rick nigdy nie wplątałby się w długi. Rick nigdy nie byłby mój. Ja nigdy nie poznałabym ojca. Nic by się nie wydarzyło gdyby nie Oban.
- Hej. – słaby głos było słychać za nami. Stała tam Holi, przykryta w koc i przytrzymywana przez Marka. Wszyscy ustąpili jej miejsca. Siedziała naprzeciw mnie a inni się ulotnili. Mark lekko się wahał. Pocałował ją tylko w jej spocone czoło i też odszedł za innymi. Holi wyglądała strasznie. Czerwone, podkrążone oczy, na jej sierści było widać, że jest spocona, a wyraz twarzy wskazywał, iż jest zmęczona. Na ustach widać było strupy i lekkie poparzenia, prawdopodobnie po częstym wymiotowaniu. Siedziała skulona jakby najmniejszy podmuch wiatru był arktycznym powietrzem.
- Gardzisz mną? – spytała patrząc na mnie otępiale. Pokiwałam tylko przecząco.
- Wiedziałaś, że każdy organizm żyjący na świecie ma system ochrony przed samym sobą? Wy ludzie dzięki temu nie możecie się połaskotać, uderzyć na tyle mocno, żeby mieć siniaka czy przestać oddychać wstrzymując oddech. – nadal tylko przeczyłam.
- My Pikule też mamy taką ochronę. Nie możemy odurzyć się i wyleczyć chemikaliami, które sami stworzymy. Mamy jednak sposób, by to ominąć. Wystarczy tylko mieć proszek od kogoś innego. – zaśmiała się słabo. - spróbowałam raz, potem kolejny, a potem przerwałam i wiesz co? – czekała na moją reakcję.
- Kiedy dostałam kolejną działkę odjechałam. Nigdy jeszcze tak się nie czułam. Wszystko zniknęło, czułam się świetnie. A potem poczułam, że coś tracę i wiesz co? To już nie było fajne. – słuchałam jej uważnie nie przeszkadzając jej.
- Wiesz jakie to uczucie, kiedy Twój własny facet podtrzymuje Ci włosy, podczas gdy Ty ty wymiotujesz jak kot? – to akurat było śmieszne porównanie, w końcu Holi jest trochę podobna do kota, jednak zachowałam tą uwagę dla siebie.
- Kiedy jesteś tak słaba, że jedyna osoba, która jest wstanie Cię umyć z nieczystości, które z Ciebie wychodzą, to Twoja siostra? A Twoja druga siostra wydaje fortunę na to, aby przytrzymać Cię przy życiu? Oczywiście, nie możesz znać tego uczucia, ale uwierz mi, że jest to okropne. – słuchałam jej opowieści w skupieniu i z wielką pokorą.
- Najdziwniejszy jednak w tej historii jest fakt, że osoba, która mnie nie zna, tak się o mnie martwi. – jej wymowne spojrzenie mówiło, że to ja. – Dlaczego? – długo się nie zastanawiałam.
- Jesteśmy rodziną, tak mówiłaś. – odpowiedziałam spokojnie czym ją zdziwiłam.
- Dziękuje. – odpowiedziała tylko spokojnie, uśmiechając się jak najszczerzej mogła. Potem jej oczy stały się bardziej mgliste.
- Em! Mark! – zawołała. Pojawili się natychmiast, jakby stali obok. Mark wziął ją na ręce i zabrał na górę.
- Jest jeszcze zbyt słaba. – usłyszałam wytłumaczenie tylko Em na odchodnym.

Zanim wróciłam do domu, pałętałam się po mieście szukając odpowiedzi na pytania, które krążyły mi po głowie. Nie odbierałam telefonów, choć Rick zapełnił moją całą skrzynkę pocztową. Nie chciałam z nim teraz rozmawiać. Nie mogłam. W domu czekał na mnie ojciec. Jak zwykle zawalony robotą, jednak na mój widok ogarnął go dziwny entuzjazm.
- Evo! Wspaniałe wieści! – wspaniałe… dawno nie było wspaniałych wieści. – zawodnik, którego poleciłaś zgodził się zostać naszym pilotem! – tak, to były wspaniałe wieści. Przytuliłam ojca ze szczęścia, w końcu wychodzimy na prostą.
- Mam tylko do Ciebie prośbę. – tata od razu zmienił ton, ale nie wychodził z swojego dobrego humoru. – Jutro przychodzi do nas wraz ze swoimi rodzicami i chciałbym, żebyś mi towarzyszyła. Zanim podpiszę umowę chcę mieć pewność, że to dobry pilot.
- Mam się z nim ścigać? – spytałam z nadzieją. Podobno to ona umiera ostania.
- Chcę tylko, żebyś z nim porozmawiała. Niewykluczone, że będziecie mieli o czym. – tata mówił trochę tajemniczo.
- A kto to w ogóle? – w końcu spytałam, kto będzie moim poprzednikiem zanim to ja wystartuję w barwach Wei Race.
- Książe Argamon. Jego planeta podczas wojny została zniszczona, a on z rodziną został skazany na przymusową ucieczkę. Ziemia udzieliła im schronienia.
- Argamon? – zdziwiłam się, brzmiało to jakoś znajomo. Nie mogłam oprzeć się faktu, że go znam.
- Tak, wraz z parą królewską przyjdą tu jutro, na kolację. Pomożesz mi?
- Jasne tato, dla Ciebie wiele. – przytuliłam się do niego, starając się choć chwilę pomyśleć co mi tu nie gra, jednak cały czas głowę zaprzątały mi myśli o Ricku.

Rozdział XIX – Wyjście Ewakuacyjne
 
- To nie będzie bolało. – usłyszałam opiekuńczy głos jak przez mgłę, kiedy otworzyłam oczy zobaczyłam Ricka który coś robi przy mojej nodze. Noga była rozerwana jak przez zwierzę a Rick próbuje to zaszyć. Był cały we krwi. W końcu spojrzał na mnie z współczuciem i sięgnął po poduszkę.
– Kocham Cię Myszko, zaśnij tak będzie łatwiej dla nas wszystkich. – usłyszałam a zaraz potem Rick przycisnął z całej siły poduszkę do mojej twarzy. Zaczęłam się dusić i już nic nie widziałam. Szarpałam się ale to nic nie dawało, jednak w którymś momencie wszystko ustało. Kiedy ściągnęłam z głowy poduszkę leżałam na asfalcie, byłam mokra i jedyne co mogłam dostrzec to tabliczkę: WYJŚCIE EWAKUACYJNE, a pod nią pulsujący złoty symbol Avatara.

Obudziłam się z krzykiem. Chwilę zajęło mi uświadomienie sobie że to był tylko sen. Za oknem padał deszcz, i była bardzo późna godzina. Usiadłam na łóżku i starałam się drżącą ręką zgarnąć sobie większość włosów ze spoconego czoła. To był jeden z tych koszmarów w których wzywa mnie dziwna siła… lub próbuje ostrzec. Położyłam się jeszcze raz z nadzieją że tym razem złe sny nie wrócą, jednak myliłam się…

Stałam na środku autostrady. Co najdziwniejsze nie bałam się że coś mnie przejedzie, dziwne pole magnetyczne wokół mnie sprawiało że wszystkie auta się wręcz ode mnie odsuwały. Nagle w moją osłonę uderzył tir. Jego paka roztrzaskała się na pół. Spojrzałam za siebie by przekonać się co wiózł. Z jego wnętrza wysypało się tysiące tabliczek WYJŚCIE EWAKUACYJNE. Przeraziłam się, zaczęłam biec jak najdalej od tego miejsca wprost na jadące na mnie auto. Reflektory jego świateł oślepiły mnie układając się w charakterystyczny symbol… Avatara.

- Jordan przestań do cholery! – Zerwałam się z łóżka, podbiegłam do okna i choć to niedorzeczne to otworzyłam je i wrzasnęłam z całą mocą w płucach. Patrzyłam z rozkojarzeniem na błękitne zimne niebo, czekając na odpowiedź ale nic się nie działo.
- Evo wszystko w porządku? – tata stał w drzwiach zapinając błękitną koszulę. Wyglądał na pogodniejszego. Być może dziś odbiję się od dna i wszystko będzie zmierzać ku lepszemu.
- Tak tato, w jak najlepszym. – starałam się zetrzeć pot z czoła.
- Jordan tu był? – spytał siadając na łóżku i rozglądając się podejrzanie. Usiadłam koło niego i oparłam głowę o jego ramię.
- Nie tato.
- To czemu krzyczałaś? – tata wyglądał na zaniepokojonego. Od tak dawna nie mieliśmy oboje styczności z Obanem. Praktycznie o nim nie rozmawiamy.
- Bo mi się śnił, śni mi się od jakiegoś czasu.
- Jak to Ci się śni?
- Nie dokładnie on, raczej symbol… Avatara. – zadrżała mi warga gdy wypowiadałam imię władcy Wszechświata.
- Może Jordan daje nam znak żebyśmy się nie martwili o niego.
- Może. – odparłam z nadzieją.
- Pamiętaj żeby być w domu o szóstej. To ważne. – wstał pocałował mnie w czoło i wyszedł. Sporo czasu zajęło mi doprowadzenie się do porządku. Po prysznicu jeszcze długo siedziałam skulona w brodziku zastanawiając się co się ze mną do cholery dzieje! Dopiero późnym rankiem zeszłam na dół coś zjeść. Ku mojemu zaskoczeniu w kuchni przy blacie stał Rick popijając kawę jakby nigdy nic.
Spięłam wszystkie mięśnie swojego ciała zastanawiając się co zrobić i co on zrobi. Czarnowłosy mężczyzna tylko podniósł lekko kubek i uśmiechnął się jakbym była tylko jego znajomą, niewiele wartą istotą. Starałam się zachować tak samo. Ominęłam go, z szafki wyjęłam kapsułki śniadaniowe i wrzuciwszy je do szklanki wody czekałam aż się rozpuszczą.
- Don mówił że kiepsko spałaś. – dokończył swoją kawę i przyglądał mi się spod ciemnych okularów.
- Śnił mi się Jordan. Śni mi się od kilku nocy. – mówiłam powoli popijając moje płynne jedzenie. Rick jakby delikatnie się spiął słysząc że śni mi się mój adorator. Mogę tylko przypuszczać o co chciałby mnie teraz zapytać mój kochanek jednak ani jedno pytanie nie wyszło z tych zaciśniętych ust. Nie chciałam żeby był zazdrosny w dodatku o istotę, która żyje w centrum Galaktyki i ma pieczę nad całym wszechświatem. Nie chciałam też go szczególnie wyprowadzać z niepokoju. Nadal czułam do Ricka pewien żal, z powodu jego córki o której nawet on nie ma pojęcia.
Trwalibyśmy w takiej ciszy pewnie jeszcze przez dłuższy czas gdyby nie sms, który przeszył panującą ciszę.
Jeśli masz czas nie pogardzę pomocą. Em.
Do spotkania zostało jeszcze dziesięć godzin schowałam szklankę do zmywarki i pobiegłam ubierać buty. W drodze odpisałam że nie ma problemu a jako odpowiedź dostałam adres supermarketu na granicy dzielnicy kosmitów.
Em stała przy wejściu ubrana w skurzaną ćwiekowaną spódniczkę i białą luźną bluzkę. Wyglądała nadzwyczaj dobrze, co może świadczyć o poprawiającym się stanie zdrowia Holi.
- Miło Cię widzieć. – Em uściskała mnie serdecznie i zabrała jeden duży wózek polecając bym wzięła drugi. Przechadzałyśmy się po półkach sklepowych gdzie co jakiś czas moja przyjaciółka wrzucała promocyjne produkty w dużej ilości. Były to głównie kapsułki żywieniowe ze względu na ich niską cenę ale znajdowały się tam również inne przysmaki.
Oczywiście że potrzebowała pomocy, sama by takiej ilości nie wzięła, a bardzo jej na tym zależało. Zastanawiałam się czy to dla Holi, czy może kogoś innego.
- cztery tysiące pięćdziesiąt siedem jednostek – kasjerka podała sumę rachunku. Em zrzedła mina.
- Zwykle jest mniej. – Em starała się zachować spokój, ale do jej oczu napływały łzy.
- Zwykle nie bierzesz leków. – kasjerka spojrzała na siatki i jeszcze raz wyczekująco na Em. Ta wyjęła portfel i odliczając każdą jednostkę wykładała na blat. W którymś momencie jednak środki się skończyły. Em ze smutkiem zaczęła szukać po siatkach rzeczy które może oddać.
- Ile trzeba dopłacić? – wyrwałam się przed szereg. Widziałam że dla Em jest to krępująca sytuacja.
- Osiemset dwadzieścia. – kobieta spojrzała na mnie z zaciętym wyrazem twarzy. Wyjęłam kartę ignorując to, że Em się temu sprzeciwia. Wszystko stało się jednak tak szybko, że nawet nie zdążyła mnie powstrzymać. Nim się obejrzałyśmy szłyśmy obładowane siatkami w samo centrum dzielnicy kosmitów.
- Oddam jak tylko je zdobędę. – Em była bardzo skrępowana, choć nie wiedziałam czemu. Myślałam, że osoba która kradnie na potęgę nie będzie mieć wyrzutów z powodu takiej błahej sprawy.
- Nie ma o czym mówić. – skręciłyśmy w węższą uliczkę. – Nie rozumiem tylko po co Ci taka ilość jedzenia i leków. – Em blado się uśmiechnęła.
- Dla moich wychowanków. Mieszkam w domu dziecka i pomagam swojej opiekunce. – mówiła o tym tak spokojnie… nigdy nie spodziewałabym się, że dziewczyna, którą poznałam z bronią w ręku może zajmować się dziećmi.
Na miejscu okazało się to prawdą. Powitała nas gromadka dziesięciu kosmitów, ras których nigdy nie widziałam. Rzucały się na szyję Em jak jakieś nieposkromione zwierzęta a ta śmiała się i jeszcze bardziej je zachęcała. Poczułam się nawet przez chwilę niewidzialna, zostawiona sama sobie w wejściu. Jednak kiedy chciałam wejść trochę dalej do tego małego domku poczułam z tyłu na głowie zimną lufę pistoletu i ten charakterystyczny trzask odbezpieczanego pistoletu.
- Nawet nie próbuj oddychać. – usłyszałam syk w uchu. Zamknęłam oczy z myślą, że to nie dzieje się naprawdę.
- Katrina kurwa! – usłyszałam przerażoną Em, potem poczułam jakąś rękę, która mocno odpycha mnie w tył, a potem strzał pistoletu i pisk kilkunastu dzieciaków. Otworzyłam oczy siedząc oparta o ścianę, nade mną stojącą Em i jakaś kolumna energii z trzymającym pistoletem.
- Czyś ty do reszty zgłupiała! – Em wydzierała się na słup prądu przyciągając tym samym uwagę pozostałych domowników. Słup energii wyciągnął tylko coś w rodzaju ręki, potem drugiej, aż w końcu cała postać przybrała bardziej ludzki kształt.
- To ty powinnaś być bardziej rozważana! Przyprowadzasz tu tych zapchlonych ludzi. – wydawało mi się, że wręcz pluła gdy wymawiała nazwę mojego gatunku.
- Ten zapchlony ludź uratował nam dziś trójkę dzieciaków. Zabrakło mi na leki. – Słup prądu spojrzał na mnie z pogardą.
- Niech nie zbliża się do Omiry, jej toksyny czuć na kilometr. – i zniknęła. Em pomogła mi wstać i przepraszała za słup prądu, który zwał się Katrina. Była to, jak się później dowiedziałam, druga opiekunka sierot, którymi zajmuje się Em.
- Dziękuje Ci dziś za pomoc. Zwykle to Holi robi leki dla dzieciaków. – Em była tutaj taka naturalna. Szczęśliwa mimo tego ubogiego miejsca. Powoli wypakowywałyśmy zakupy.– Pomożesz mi jeszcze? Te dzieciaki są trochę czasochłonne. –spojrzała na mnie błagalnie. Zgodziłam się.
Oprowadziła mnie po dwupiętrowym budynku. Dzieci były w każdym mijanym przez nas pomieszczeniu. Na górze był mały pokoik, w którym w koncie siedziała biała istotka z oczami na całą wręcz twarz.
- Em, przyszłaś. – spojrzała z zaciekawieniem na mnie. Trochę mnie to przerażało.
- Oczywiście że przyszłam, to jest Molly, moja przyjaciółka. – wyjaśniła. Dziewczynka od razu się uspokoiła.
- Ty też będziesz mieć zwierzątko jak Holi? – dziewczyna raz na jakiś czas zmierzała mnie wzrokiem
- Już o tym rozmawialiśmy, Holi i Mark to para, a Molly jest moją przyjaciółką. Ludzie to normalne istoty takie jak Ty i ja.
- Katrina ma inne zdanie. – wymamrotała, a mnie coś pociągnęło za nogawkę spodni. Spojrzałam w dół. Przy mojej nodze stało stworzenie wyglądające jakby było całe zamoczone w krwi. Ciągnęło mnie na dół więc przykucnęłam. Był uroczy na swój dziwny sposób. Uśmiechał się. Spojrzałam w stronę Em, która smarowała dziewczynkę w koncie jakimś kremem. Natomiast mój nowy kolega wziął mnie za rękę, co było urocze i przyglądał się jej z zaciekawieniem.
Przyłożył ją sobie do twarzy i wąchał. Było to dziwne ale starałam się być tolerancyjna. Nagle poczułam chłód. Ta jajowata istota przyssała się do mojej ręki jak wampir. Wszystko działo się szybko: zrobiło mi się momentalnie słabo a przed oczami dostrzegałam jedynie ciemne mroczki.
Ocknęłam się chwilę potem, oparta o framugę drzwi. Nachylała się przy mnie Em i Aron. Podała mi jakiś napój który pachniał jak pokrzywy.
- Przepraszam za niego. Werton jest przyzwyczajony do tego, że ludzie są jego żywicielami. Za bardzo przyzwyczaił go do tego Mark, który bierze merkuriańskie zioła. – Em starała się usprawiedliwić zachowanie swojego wychowanka.
- Dobrze że Cię szybko odepchnęła. – Aron wyglądał na zmartwionego.
- Muszę iść go uspokoić. – Em wstała zostawiając mnie z Aronem.
- Co Ty tu robisz? – spytałam. Książe w takim miejscu mi nie pasował.
- Pomagam, tak jak Ty. Choć ty raczej nie polubisz tych dzieciaków. – zauważył i wychylił się jakby kogoś zobaczył. Miał rację, że może nie mam ręki do dzieci.
- Aron! Aron! – Jakaś dziewczynka w szarej sukience z uszami jak słoń wskoczyła w ramiona Arona. – Kiedy zabierzesz mnie do swojego królestwa!?
- Obiecałem Ci, że wkrótce, moja księżniczko, ale teraz idź się pobawić. – pocałował ją w czoło, a ta pobiegła dalej. – Do nich trzeba mieć cierpliwość. Wielu z nich zostało porzuconych lub wręcz skazanych na śmierć. Rodzice przyjeżdżali na Ziemię wyrzucali dziecko i uciekali. – Aron błądził gdzieś po pomieszczeniach. – Niektóre bez leków po prostu umierają, bo nie są przystosowane do tej atmosfery. Jak będę rządził na swojej planecie nigdy nie dopuszczę do takiego procederu. Wasz rząd nie zdaje sobie sprawy ze skali tego zjawiska.
- Może nie chce zdawać sobie z niego sprawy. – przełknęłam kolejną porcję napoju.
- Może, ale ktoś musi się nimi zajmować. Aron oparł się obok mnie. – Te zioła sprawią że twoja krew będzie się szybciej regenerować. Mark pije to cały czas dzięki temu Werton może go gryźć bez obaw.
- Rozumiem. – spojrzałam na kleisty płyn. – a gdzie zgubiłeś Toma?
- Pomaga Katrinie przy Omirze. – wyjaśnił. Omira…
- Kim ona jest? – spytałam dopijając do końca
- To przybrana matka Holi, Em i Katriny. Ona się nimi zajmowała gdy były małe, jednak teraz sama potrzebuje opieki. Każdy dzień to dla niej walka o życie.
- Czemu? – zaciekawiło mnie to. - Katrina wspominała o tym że jestem toksyczna.
- Słyszałaś o kosmitach czysto naturalnych? – spytał. Pokiwałam głową.
- No właśnie. Omira pochodzi z planety Alfa, najstarsza cywilizacja wszechświata, prawie nieśmiertelni. Omira została zesłana na Ziemię na banicję.
- Dlaczego? – zdziwiłam się, ale jeżeli Omira jest istotą czysto naturalną to nawet najmniejsze zanieczyszczenie powietrza ją powoli zabija.
- Nie znam szczegółów Wiem że żyje na Ziemi już 30 lat i z każdym dniem jest gorzej. Żadna naturalna planeta nie chce jej przyjąć, więc umiera tutaj. To jest okrucieństwo, istota która ma ponad pół miliarda lat zabijana przez brak zrozumienia. – Aron wydawał się tym zniesmaczony. – Jak odbuduję Kaspie pierwsze co zrobię to zabiorę Omirę na swoją planetę.
- Miło z Twojej strony. – zauważyłam.
- Wiem. Zasługuje na to. Wychowała Holi, Em, Katrinę i Samarę na odpowiedzialne kobiety.
- Samarę? – zdziwiłam się, byłam przekonana że Samara jest człowiekiem.
- Tak, znalazła ją na schodach. Wychowała ją jak córkę, zresztą potem zajmowała się też chwilę Klarą. – Aron był bardzo otwarty więc postanowiłam to wykorzystać.
- Czemu nie ma tutaj Klary? – spytałam
- Już Ci to tłumaczyliśmy, Samara nie chce by Rick ją zobaczył z dzieckiem. Zabrała Klarę do Europy. Wychowuje się w jakimś klasztorze, z dala od ojca i fotografów.
- Straszne że nie chce mu powiedzieć. – podsumowałam. Wiedziałam już trochę więcej, ale nie mogę przesadzić bo staną się podejrzliwi. Nie wiem czemu moim celem jest znalezienie córki Ricka. Może po to by się przekonać że ta mała dziewczynka nie zagraża mojemu związkowi. - Może kiedyś mu powie. – Aron spojrzał na mnie jakby próbował odgadnąć o czym teraz myślę.
- Może. Podwieźć Cię gdzieś? – spytał wstając i pomagając mi wstać.
- Nie, nie trzeba. – Odprowadził mnie do wyjścia na parterze. Po drodze spotkaliśmy jeszcze Katrinę, która zaczęła z marszu kokietować Arona.
- Dawno Cię u mnie nie było. – zauważyła obwieszając mu się na szyi. To było fascynujące oglądać słup energii przytulający się do kogoś kto wygląda jak człowiek.
- Miałem zajęcia, kochana. Nadrobimy to. – mruczał jej do… właściwie nie wiem czy można to nazwać uchem. Jednak im bardziej on jej dotykał tym bardziej ta bez foremna masa nabierała kobiecych kształtów. Pod koniec transformacji miała nawet kobiece kontury, gołej, seksownej tancerki klubu tanecznego.
- Może jutro. – zaproponowała, pocałowała go w policzek i zniknęła jak błyskawica. Arona nawet to nie wzruszyło. Otworzył mi drzwi i ustąpił pierwszeństwa. Słońce przebijało się przez chmury.
- Sypiasz z wszystkimi kobietami, które spotykasz? – spytałam otwarcie. Aron tylko chwycił mnie za biodro i przyciągnął ku sobie nie przestając iść.
- Nie. – zatrzymał się i pociągnął mnie w swoje ramiona. Starałam się odsunąć ale był dość silny. Staliśmy na środku drogi w dzielnicy kosmitów, lepiej być nie mogło. – Ale mogę szybko to zmienić, Molly. – zamruczał mi do ucha jak przed chwilą robił to z Katriną.
Spojrzałam na niego wściekła i zdołałam zebrać w sobie tyle siły, by go odepchnąć. Przyspieszyłam kroku ale mnie dogonił.
- Jesteś dupkiem! – oznajmiłam, on jednak nie miał zamiaru się poddawać.
- Nie mów, że nie czujesz tej chemii! Jesteśmy jak supernowa, przyciągamy do siebie wszystkie energie świata i zmierzamy ku sobie.
- Myślałam że książę ma trochę więcej taktu.
- Na razie jestem zwykłym kosmitą, który chce pożyć trochę i odstresować się po tym co przeżyłem. Nie ma w tym nic złego. Tobie też przydałoby się odreagować TEN Wyścig. (w domyśle Oban).
- Jesteś chory jeśli myślisz w ten sposób. – zauważyłam zatrzymując się na przystanku.
- Nigdy nie miałaś okazji być w pobliżu księcia. Rozumiem, że nie wiesz, że na dworze królewskim książęta nie są wierne jednej, ale tak właśnie jest. – tu się myli. Znałam Aikkę, jednak on nigdy ze mną tak nie postępował. Ale tego akurat nie miałam zamiaru mu zdradzać.
- Powinieneś znać słowo „nie” Aronie. Nie jesteś na dworze królewskim tylko na Ziemi! – w tym momencie chwycił mnie mocno i zmieniając postać poszybował ze mną na dach jakiegoś wieżowca. Zamurowało mnie. Przemienił się w człowieka z skrzydłami, w anioła, który wzbijał się coraz wyżej.
- Powiedz, że Cię to nie kręci, a przestanę. – widziałam oddalającą się ziemię, ludzi którzy stawali się coraz mniejsi, a w moich żyłach wzrastało ciśnienie. Co jeśli zaraz spadnę? To pragnienie adrenaliny było takie silne. Nie chciałam żeby przerywał. Odurzona odchyliłam głowę mocno do tyłu.
- Budzisz się. Widzę to. Tylko ja Ci to zapewnię, wiesz o tym. – mruczał. Rick.
- Odstaw mnie na ziemię! – rozkazałam natychmiast, a ten po prostu mnie puścił, bez słowa z jedynie z wielkim uśmiechem.
- AAAAA! – leciałam w kierunku ziemi z wielką prędkością. To było dla mnie za dużo jak na ten poranek. Poczółam mocny ból w klatce i po chwili znów byłam w ramionach Arona. Nienawidzę go za to.
- To co? Pójdziesz ze mną teraz, czy umówimy się później? – spytał odstawiając mnie na przystanek i chowając skrzydła. Nie miałam nawet siły go uderzyć. Chciałam uciec jak najszybciej od niego, a jednocześnie szok jaki przeżyłam przyciągał mnie do niego. Wsiadając już do autobusu wybąknęłam tylko…
- Może. – Rick mnie znienawidzi za to, ale naprawdę poczułam coś dziwnego.

Starałam się złapać górną część suwaka sukienki, jednak był on już za wysoko żebym mogła sama dosięgnąć. Poczułam zimną dłoń na plecach która błyskawicznie zajęła się zamkiem po czym obróciła mnie ku sobie.
Stał naprzeciwko, ubrany w czarny garnitur z czerwoną koszulą. Włosy idealnie zlewały się z równo wyprasowanym materiałem. Nie miał okularów, co odsłaniało jego intensywnie zielone oczy. Wpatrywał się we mnie z tak wielkim pożądaniem.
- Lepiej wyglądałabyś w tej srebrnej. – zauważył wskazując na odrzuconą przeze mnie długą suknię z obfitym dekoltem i rozcięciem na udzie. Zamiast niej wybrałam trochę bardziej stosowną, obcisłą sukienkę do kolana z czarnej koronki, która ciągła się aż do szyi.
- Uznałam, że ten strój jest bardziej stosowny dla pary królewskiej. – znów skrzyżowaliśmy swoje spojrzenia. – Po za tym dzięki tej sukience pasujemy do siebie. – zauważyłam.
Rick nie zważając że Don może wejść w każdej chwili przyciągnął mnie do siebie. Kiedy nabrałam powietrza do płuc jeszcze mocniej poczułam jego umięśniony tors.
- Nie tylko pod tym względem do siebie pasujemy. – Nachylił się i pocałował mnie w szyję. Ja jednak nadal nie mogłam się przełamać po tym czego się dowiedziałam.
- Opowiedz mi o Samarze. – czar jego zalotów prysł. Nie wypuścił mnie z objęć, ale zdecydowanie się wyprostował.
- Czemu nagle interesuje Cię moja przeszłość? – spytał. Faktycznie mało o nią pytam, ale teraz próbuję zrozumieć, w którym momencie Rick mógł stracić świadomość, że Samara być może jest w ciąży.
- Wydaje mi się że to naturalna kolej rzeczy.
- Pytasz o coś konkretnego? – spłynęłam rumieńcem. Tak, miałam na myśli coś konkretnego, ale jak spytać o to faceta, z którym nawet nie wiem czy jestem? Czy mogę pytać o to, czy ze sobą spali?
- Tak Evo, sex jest ważnym elementem związku. Nie będę ukrywać, że jeśli coś między nami zajdzie to nie będziesz tą pierwszą. – Rick mówił tak swobodnie o tym wszystkim…
- A kiedyś dojdzie? – spytałam zanim zdążyłam pomyśleć. Na to Rick przyciągnął mnie jeszcze bardziej do siebie. Nie pozostawił nawet centymetra przerwy i lekko ściszonym głosem zaczął mówić do mojego ucha.
- Gdybym mógł zamiast zapiąć, rozpiął bym ten zamek, splótł twoje nogi wokół moich bioder i zaniósł do Twojego łóżka. Wyszarpałbym wszystko, co ma styczność z Twoim aksamitnym ciałem i wycałował Twoją bladą skórę zaczynając od dwóch tatuaży na twoich policzkach. – Przymknęłam powieki wyobrażając sobie to wszystko i bezwładnie spytałam tylko „a potem?”
- Potem Evo, sprawiłbym, że zapomniałabyś o nocy, dniu i ocknęłabyś się w moich ramionach kolejnej nocy. Prawda jest taka, że pragnę Ciebie od kiedy zostaliśmy sami tutaj. Pragnę być z Tobą, obok Ciebie, w Tobie, nad Tobą. Pragnę być wszędzie. Stworzyć z Tobą coś czego ani Ty, ani ja jeszcze nie mogliśmy doświadczyć. Wiem, że może Cię to przeraża bo jestem starszy, ale uwierz Evo, że nie wyobrażam sobie innego mężczyzny przy Twoim boku.
- a Samara? – musiałam zniszczyć to co stworzył. Atmosfera robiła się zbyt gęsta od uczuć, jednak to Ricka nie speszyło. Czułam jak jedną dłoń kieruję poniżej pośladków a usta zatapiają się na jednej z moich tętnic.
- Samary już nie ma. – mówił między pocałunkami, starając się mnie rozpuścić. Z jednej strony schlebiało mi to, jednak nadal nie mam pewności czy jeżeli dowie się o dziecku to nie zmieni zdania.
- Evo, jesteś. – Mój ojciec. Rick natychmiast mnie odepchnął co sprawiło że usiadłam na łóżko i sam odwrócił się tyłem do drzwi. Zauważyłam że spodnie które jeszcze przed chwilą dobrze leżały są lekko napięte. Czyżby to z mojej winy? Don wszedł zaraz potem. Spojrzał na nas zdzwiony.
- Rick… Myślałem, że jesteś już na dole. Nasi goście właśnie wjeżdżają na posesję.
Rick już bardziej uspokojony odwrócił się do Dona i zaczął wychodzić.
- Starałem się przekonać Evę, że studia w kierunku zarządzania nie są złym pomysłem. Don wydawał się zadowolony, ale i też podejrzliwy.
- Udało Ci się? – spytał tylko.
- To Twoja córka Don, odpowiedz sobie sam. – poklepał go po ramieniu i wyszedł.
- Idziemy. – Don podał mi ramię i oboje zeszliśmy na dół gdzie zatrudniona na ten dzień służba ściągała już płaszcze królewskiej parze.
Byli ucieleśnieniem ideału i o dziwo byli ludźmi. Kobieta wysoka, ubrana w błękit wyglądająca jak Elsa z Krainy lodu (wybaczcie, za to uproszczenie), a mężczyzna jak starsza wersja Jack’a z Titanica. Byli tacy nieludzcy w tym wszystkim.
- Evo, to król i królowa Kaspii. – tata skłonił się lekko, a ja poszłam za jego przykładem. Dopiero po chwili olśniło mnie co on właśnie powiedział.
- Bardzo mi miło. – starałam się wydukać i zachować spokój.
- To nam jest miło poznać zwyciężczynie Wielkiego Wyścigu. Nasz lud wiele Ci zawdzięcza. – królowa miała bardzo lekki głos. – Nasz syn zaraz dołączy. – dodała a mi skurczył się żołądek. Muszę stąd uciec.
- W takim razie zapraszam do jadalni. – Don wskazał drogę. Kiedy wszyscy zajęliśmy miejsca królowa kontynuowała.
- Jesteś tak młoda, a mimo to tak zasłużona. Nie rozumiem czemu Wasz rząd trzyma to wszystko w ukryciu. – zwróciła się do taty. Nie pytałam skąd wiedzą. Z pewnością to tym tata zachęcił Arona do ścigania się dla niego. W końcu to tak jakby dzięki tacie wygrałam.
- Ze względów bezpieczeństwa, ludzie są impulsywnie nastawieni do takich spraw. Było to też spowodowane bezpieczeństwem mojej córki. Wielu z pewnością ma jej za złe, że to ona wygrała a nie oni. – tata nagle się zerwał do góry, Rick zresztą też i lekko dał znak żebym też wstała. Ja z kolei najchętniej schowałabym się pod stół.
- Przepraszam za spóźnienie. – Aron wszedł do jadalni i stanął jak wryty widząc mnie przy Donie i Ricku.
- Evo, tak jak mówiłam to nasz syn Argamon, następca tronu. Argamonie to Eva, zwyciężczyni Wielkiego Wyścigu, o której Ci mówiłam. – Aron ocknął się, podszedł do mnie i pocałował w rękę.
- Miło mi poznać. – zachowywał pozory. Nawet po wzroku nie było widać wściekłości. Zajął puste miejsce obok mnie.
- Eva to prawdziwe imię? – spytał z wielką kurtuazją. Spojrzałam na niego niepewnie, ale nie mogłam zawieść ojca, musiałam teraz myśleć o nim. O tym że jestem skończona wśród swoich przyjaciół pomyślę później.
- Tak. – odpowiedziałam krótko.
- Jestem szczerze zdziwiony matko, że ukryłaś fakt, iż zwycięzcami Wielkiego Wyścigu Obana są ludzie.
- Argamonie zachowuj się. – poprawił go ojciec, a ten zamilkł. Zaczęły się lekkie rozmowy, w których głównie Don starał się z Rickiem wywrzeć jak najlepsze wrażenie. Czułam na sobie cały czas wzrok Arona, który wręcz wrzeszczy.
- Evo, a może zabierz księcia i porozmawiajcie na osobności? W końcu macie podobne przeżycia związane z wyścigiem. – tata wyrwał mnie z przemyśleń. No tak to był ten moment w którym mam wybadać czy Aron jest dobry. On nie czekał na moją zgodę sam wstał i odsunął mi krzesło. W tej swojej całej wściekłości zachowywał się jednak jak na księcia przystało: był kulturalny i dopiero w chwili kiedy wyszyliśmy do ogrodu zmienił maskę uczuć.
- Możesz mi to wyjaśnić Molly lub Evo, bo w końcu do cholery nie wiem jak się zwracać!
- Mogę to wszystko wyjaśnić. – starałam się zebrać do kupy, resztką siły nie poprosząc go żeby nie zabierał mi tego półświatku, w którym się poznaliśmy.
- Daj mi jeden powód dla którego mam im nie powiedzieć. – rozkazał myśląc oczywiście o Em, Holi i Marku. Postanowiłam rzucić wszystko na jedną kartę: on zna mój sekret, ale ja znam jego.
- Jeśli to zrobisz Twoi rodzice dowiedzą się co Ty wyprawiasz na ulicach miasta. – Aron się zdystansował i był zniesmaczony moim kłamstwem.
- Opowiedz mi całą prawdę, od początku, a wtedy zastanowię się nad Twoim losem.
- Czemu mam to robić? – spytałam, oboje mieliśmy na siebie haki.
- Ponieważ jak moi rodzice się dowiedzą po prostu zabiorą mnie na inną planetę, a Ty nie będziesz mieć tu życia. – wytłumaczył. Miał rację Holi i Em są zdolne do nachodzenia mnie w domu, a wtedy o wszystkim dowiedziałby się też ojciec. Oparłam się o barierkę i zaczęłam od początku.
- Wszystko zaczęło się dzień po moich urodzinach…

Kiedy skończyłam Aron wydawał się mniej zniesmaczony moją osobą jednak nadal widać było, że ma mi za złe wszystko co się zdarzyło. Nie skomentował tego w żaden sposób. Spytał tylko co łączy mnie z Rickiem i czy powiedziałam mu już o Klarze.
- Rick to przyjaciel mojego ojca i mój były trener, nic mnie z nim nie łączy. – byłam zadowolona z tego, że nawet nie zadrżała mi powieka. – Nie mam powodów do tego, żeby dowiedział się o swojej córce. – Mam w tym swój mały interes. Jeśli Rick pozna Samarę to ich miłość może odżyć.
- Czemu Ci nie wierzę?
- Nie wiem.
- Wracajmy, wiem już wszystko. – Aron nie czekał na mnie. Przyszedł pierwszy i zasiadł do stołu. Dołączyłam chwilę potem. – kiwnęłam tacie, że wszystko jest w porządku.
- W takim razie możemy podpisywać kontrakt. – Don ucieszony wstał i sięgał po szampana. Nagle usłyszałam bardzo głośny dźwięk gdzieś pod stołem. Aron jak poparzony sięgnął do kieszeni mrucząc przeprosiny na krytyczne spojrzenie swojego ojca. Odłożył telefon ze zmieszaniem. Wyglądał jakby był zagubiony, ściskany między młotem i kowadłem. Spojrzał na mnie z takim przerażeniem, że sama się przestraszyłam.
- Rick może opowiesz o systemie treningowym a ja przyniosę wody. – Wstałam szybko prosząc wzrokiem by przeciągnął, a potem szarpnęłam dyskretnie Arona by szedł ze mną.
W kuchni usadowiłam sparaliżowanego z strachu Arona i wygrzebałam telefon z jego kieszeni.
OBŁAWA POLICYJNA ROZPOCZNIE SIĘ ZA 42:04. Zegar odliczał każdą sekundę.
- Aron co to jest do cholery!? – byłam zmieszana. Sama nie miałam przy sobie telefonu ale zakładałam, że też dostałam taką informację.
- Jeśli znajdą mój pojazd to po mnie, po mojej rodzinie. Cofną nam azyl polityczny. – Aron był na serio zmieszany.
- Czemu?
- Zostawiłem tam symbol dyplomatyczny Kaspii na szczęście. – wyjaśnił i schował twarz w rękach
- To leć zanim nie jest za późno. – oznajmiłam. Co w tym trudnego?
- Ty nie rozumiesz, że nie mogę wyjść? Etykieta mi tego zabrania. Jeśli wyjdę to stracę w oczach rodziców na tyle, by mogli mnie nawet wydziedziczyć. Ten kontrakt jest dla nich bardzo ważny. – jasne, te królewskie zwyczaje. Ale coś musiał zrobić. Jeśli znajdą jego pojazd to i tak będzie miał przechlapane. Myśl Evo…
- Masz tam sterowanie na dwa drążki? – Spojrzał na mnie jak na opętaną.
- Tak i co z tego? – spytał zmieszany.
- Daj kluczyki. – nie myślałam zbyt wiele. Ten kontrakt był też ważny dla mojego ojca, a Aron jest w stanie udźwignąć ten ciężar bycia jego czempionem. Aron nie do końca mnie zrozumiał, ale po chwili spełnił mój rozkaz.
- Trzymaj kciuki. – stwierdziłam dzwoniąc kluczykami z wielkim uśmiechem. Nie do końca byłam pewna co chcę jeszcze zrobić.
- Możecie mi wyjaśnić co się dzieje? – do kuchni wszedł Rick. – Don i Twoi rodzice nie są zadowoleni z waszego wyjścia. Zobaczył mnie z kluczykami w ręku i chyba zauważył ten niepokojący błysk w oku.
- Evo, co ty kombinujesz? Już rozmawialiśmy o tym że nie będziesz się jeszcze ścigać. Podszedł do mnie, jednak zachował na tyle odstępu żebyśmy nie wyglądali podejrzanie.
- Mam zamiar uratować dobre imię Arona. Jest obława policyjna w Jamie. – wyjaśniłam szybko. Rick też zrozumiał o co chodzi.
- To zbyt niebezpieczne Evo. – chwycił mnie za ramię jakby to miało mnie powstrzymać. Wtedy przez dosłownie sekundę przed oczami stanął mi symbol Avatara. Nie kurde, nikt mi nie będzie zabraniał, pomyślałam. Ani Rick ani Jordan nie mają tego prawa.
- Nie obchodzi mnie to Rick. Zrobię to. – oznajmiłam i wyszarpnęłam się z jego uścisku. Aron patrzył na to ze zdziwieniem. Nie czekałam, aż znowu mnie złapie. Musiałam udowodnić coś sobie i Aronowi. Musiałam mu dowieść, że jestem godna zaufania. Wybiegłam przez boczne wyjście. Słyszałam jak Rick mnie woła ale nie zwracałam na to uwagi. Zostało mi niewiele czasu.
Kiedy dobiegłam do Jamy było tam spore zamieszanie. Mimo to znalazłam się dość szybko przy ścigaczu Arona. Spojrzałam też z tęsknym wzrokiem na Gruchotka, ale on w żaden sposób mnie nie połączy ze mną przy ewentualnym przeszukaniu, a ścigacz Arona owszem: może zrobić spore zamieszanie. Decyzja była prosta. Zauważyłam też że ścigacz Marka zniknął. Ciekawe kiedy tu był..
Wspięłam się do kokpitu i usiadłam w skórzanym fotelu. Wnętrze było kremowe i bardzo zadbane. Oczywiście, przecież to książę. Podczas drogi tutaj stwierdziłam, że najlepszym rozwiązaniem będzie wyjechać naprzeciw policyjnym wozom i zgubić je po krętych uliczkach Kansas.
Przypięłam się pasami i ustawiłam drążki kierownicze w odpowiedniej pozycji. Gdyby nie wysoki obcas nie dosięgnęłabym do pedału gazu. W Jamie robiło się coraz bardziej tłoczno. Na jednym z ekranów u szczytu pojawiła się postać w czerni. Ta sama kobieta która nadała mi numer na początku.
- Policyjne wozy już nadjechały. Wszyscy zainteresowani ucieczką proszeni o podjazd do startu. – przekręciłam stacyjkę i uniosłam delikatnie wóz do góry. Ten szarpnął porządnie. Czyli Aron ustawił go na jak najmniejsze dotknięcie, to wyjaśnia czemu tak dobrze mu szło na torze. Jeśli kontrakt z moim ojcem dojdzie do skutku to współczuje ekipie kalibrującej pojazd Arona.
Spokojnie Molly, już to robiłaś. Pomyślałam. Po mojej lewej i prawej ustawili się jacyś inni. Ponad sto pięćdziesiąt pojazdów gotowych na wyjazd tym małym przejściem. Coraz bardziej nasilały się uderzenia w metalowe bramy.
Na ekranie jeszcze raz pojawiła się postać w czerni.
- Pamiętajcie, nie dajcie się złapać. – ostrzegła a wrota same zaczęły się rozszerzać. Kilku śmiałków nawet nie czekało na pełne otarcie odkręcając się o dziewięćdziesiąt stopni wyjeżdżali. Ja zaczekałam jeszcze chwili, szukając odpowiedniej chwili. Ktoś po mojej lewej ruszył z warkotem silnika. Złapałam jego rytm i ruszyłam za nim. Oślepiło mnie sile światło na wjeździe. Odwróciłam wzrok i trafiłam w sam centrum obławy.
Mnóstwo migających czerwono-niebieskich świateł.
- Zacznijmy zabawę. – pociągnęłam dwa drążki maksymalnie do siebie i wcisnęłam gaz, wystrzeliłam w górę jak rakieta. Pionowo w górę wspięłam się na budynek, a następnie po kolei zjeżdżałam z budynku na budynek, choć po odbiciach w szybach widziałam że czerwone i niebieskie światła nie odpuszczają. W końcu trafiłam na ulicę. Szarpnęłam i skręciłam mocno w prawo. Mocniej nacisnęłam na pedał gazu, muszę się stąd wynosić.
Całej tej ucieczce towarzyszyła ulewa której nie było tutaj od dawna. Widoczność była ograniczona, robiło się coraz ciemniej a ja nadal słyszałam policyjne syreny. Ulice były puste, pewnie ta pogoda wszystkich odstraszyła.
Ruszyłam prosto z nadzieją że jak najszybciej echo policyjnych syren przestanie mnie maltretować. Wtedy go zobaczyłam. Stał na środku drogi. Mężczyzna w jasnym płaszczu. Wszystko działo się tak wolno, a jednocześnie szybko. Nie zdążyłam nacisnąć na hamulec, a on tak szybko się zbliżał.
Przestraszona tym co się dzieje starałam się gwałtownie zawrócić, moja ręka ruszyła ku górze co spowodowało niespodziewanie manewr ku ziemi. Słyszałam tylko uderzenie o silnik i zobaczyłam bruzdę krwi na kokpicie. Matko co ja zrobiłam.
Przestraszona nacisnęłam gaz i próbowałam uciec, ale wóz z tak czułym sterowaniem mnie nie słuchał, uderzyłam mocno o ziemię.
Ocknęłam się leżąc na asfalcie. Zimny deszcz chłodził moją skórę, pojazd Arona był zniszczony. Wszystko oświetlały żółte mrugające światła na skrzyżowaniu. Wszystko mnie bolało, słyszałam jakbym była w jakieś bańce. Kiedy próbowałam wstać dotarło do mnie że nie mogę. Moja noga była jakby rozszarpana. W ranie znajdowało się mnóstwo szkła i dość szybko leciała z niej krew. Jeżeli szybko czegoś nie zrobię to się wykrwawię.
I nagle je zobaczyłam. Były pięć metrów ode mnie. Drzwi. Nad nimi napis WYJŚCIE EWAKUACYJNE. Patrzyłam na nie z niedowierzaniem. Dokładnie te same tabliczki powtarzające się w moich snach. Widziałam już nadjeżdżające wozy policyjne. Nie miałam dużego wyboru.
Podczołgałam się do tych drzwi z wielkim bólem. Była to chyba najtrudniejsza rzecz w moim życiu. Noga pulsowała jakby miała zaraz wystrzelić. Kiedy byłam blisko nich zabłysnęły tworząc wzór widziany już wielokrotnie. Popchnęłam je, a słup światła mnie wciągnął do siebie i zapanowała ciemność.

Rozdział XX – Ramię w ramię z Crogiem

Piekła mnie skóra, czułam powiew wiatru. Niepewnie otwarłam oczy. Leżałam na miękkim, okrągłym łożu, okryta białym kocem. Przy mojej nodze klęczała czarna istota, kształtem przypominająca kobietę. Jej oczy świeciły złotem podobnie jak kiedyś oczy Pułkownika Torosa. Nie była jednak wrogo nastawiona.
- Zaraz zawołam Avatara. – kiedy zauważyła, że już nie śpię, wstała w zwiewnej sukience o karmelowym kolorze i zeszła na dół po schodach ustawionych przy ścianie. Miejsce, w którym się znalazłam było duże i w całości wyłożone białym kamieniem. Na środku stał kamienny stół zarzucony wieloma papirusami. Na ścianach były pół rzeźby widziane już kiedyś w Świątyni Serca a także wielkie, okrągłe okna pamiętane jeszcze z czasów Wielkiego Wyścigu.
Zatrzymałam się na chwilę próbując ustalić skąd się tutaj znalazłam. Był wypadek. Ja miałam wypadek. Zabiłam człowieka… jak to się stało?
- Witaj Molly. – na szczycie schodów stał Jordan. W purpurowej szacie z złotym symbolem Avatara. Uśmiechał się delikatnie. Obok niego stała ta dziwna postać, która przyniosła misę z wodą. Położyła ją koło łóżka i spojrzała na Jordana.
- Jordan! – Ucieszyłam się. Czyli jestem na Obanie przy moim przyjacielu, ale to nie załagodzi faktu, że zabiłam człowieka.
- Wyglądasz na zmartwioną. - Podszedł bliżej, też wyglądał na zmartwionego moim stanem, ale jakby starał się blokować to co w nim siedzi.
- Ja… zabiłam człowieka. – schowałam twarz w dłoniach. Powiedziałam to głośno i dobrze, ten cały brud wstydu zalał całe moje ciało i chciałam się pogrążyć. Jordan patrzył na to z politowaniem, chyba nie do końca wiedział co powiedzieć, choć przez chwilę miałam wrażenie że, pokarze swoje białe zęby i wciśnie komentarz typu” No weź Molly! Jego już nic nie zaboli, na szczęście się powtrzymał.
- Złe emocje źle wpływają na proces gojenia się ran. Załagodzę to. Na czas pobytu zapomnisz o tym małym fragmencie. – zanim zdążyłam się sprzeciwić Jordan dotknął mojego czoła i poczułam ulgę, potrzebną i upragnioną ulgę.
Właściwie, co ja przed chwilą powiedziałam… czułam się inaczej.
- Możesz nas zostawić Deo, dziękuje. – Jordan przysiadł na łóżku przy mnie i delikatnie dotknął mojej zranionej nogi. – Nie gwarantuję, że nie będzie blizny, pracuje jeszcze nad recepturą tych roślin. – przykrył ranę z powrotem grubymi zielonymi liśćmi i uśmiechnął się blado. Coś go martwiło, ale wydaje mi się że tak łatwo mi o tym nie powie.
- Pracujesz nad recepturą? – zdziwiłam się.
- Tak Molly, jestem Avatarem. Jednym z moich zadań jest tworzenie roślin, ras i planet. – mówił o tym z takim zaangażowaniem jednak nie był tym samym Jordanem, którego znałam, inaczej się do mnie zwracał, inaczej patrzył.
- Nie cieszysz się, że tu jestem?
- Szczerze, to nie miałem na to wpływu… - to zabolało.
- Jak to?
- Chcesz czy nie, jesteś związana z tą planetą. To ona Cię ostrzegała w snach oraz otworzyła portal. Ja mogłem tylko Ci pomóc jak tu już byłaś i tak zrobiłem. – siarczysty policzek.
- To nie Ty mnie dręczyłeś w snach? – zdziwiłam się. Szczerze cały czas myślałam, że to on mnie dręczy, wysyła te dziwne wizje.
- To Oban. To żywy organizm, którym zarządzam. Tylko tyle. Od kiedy powiedziałaś mi, że moja obecność Cię rani nie interesowałem się Twoim losem. – Jordan mówił o tym bez jakichkolwiek emocji.
- Dlaczego Oban, jakkolwiek irracjonalnie to brzmi, miałby mnie ratować i ostrzegać? – widać że długo wymyślał tą wymówkę, ale i tak nie brzmi wiarygodnie.
- Już Ci mówiłem, jesteś związana z tą planetą. Ja wziąłem odpowiedzialność za to zwycięstwo, ale Ty też wygrałaś. Oban o tym nie zapomina. – Jordan był tak inny, zmienił się. Bycie Avatarem go zmieniło i nie wiem czy do końca na dobre.
- Z pewnością jesteś głodna, na dole czeka syto zastawiony stół. Pozwolisz? – Wstał i pomógł mi się podnieść. Noga była zdrętwiała i dość mocno piekła, Jordan jednak był cierpliwy. Trzymał mnie mocno i był moim oparciem. Powoli schodziliśmy po kamiennych schodach na niższy poziom.
Była to sala podobna do tej u góry. Ze stołem nakrytym wieloma owocami i ścianami zakrytymi wieloma mapami. Ciekawe, co przedstawiają. Usadził mnie na krześle i usiadł po drugiej stronie.
- Częstuj się, są to owoce zebrane z całej planety. – Jordan jednak nie sięgnął po nic tylko oparł się wygodnie o drewniane oparcie.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. – zauważyłam sięgając po purpurowe kulki leżące w jednej z mis.
- Tęskniłem, jednak od kiedy zaangażowałem się w bycie Avatarem, moje ludzkie emocje trochę osłabły. – był tym trochę zakłopotany. Rozumiałam go. Nie miał kontaktu z człowiekiem od zakończenia wyścigu. Kiedy ja starałam się nadrabiać czas z tatą on był tu sam…, choć nie do końca.
- Kim jest Deo? – spytałam, on tylko skrzyżował palce na dłoniach i rozejrzał się dookoła.
- Przywódczyni Crogów. – zakrztusiłam się. Jordan jednak był całkowicie spokojny i nie rzucił się na pomoc. Kiedy się uspokoiłam spojrzałam na niego pytająco. Nie pamięta, co zrobili nam Crogowie?
- Uprzedzając Twoje pytania, jest to zupełnie inna rasa niż tą, którą znasz. Niszcząc całą planetę Crogów zapanowała niestabilność we wszechświecie, trzeba było szybko ją zniwelować. – Jordan mówił o tym wszystkim bez jakichkolwiek emocji, zawahania, jakby to było dla niego całkowicie naturalne i zrozumiałe. Jednak dla mnie to nie było normalne. Jak mógł pozwolić na nowo żyć Crogom?
- Widzę Twoje zniesmaczenie, ale uwierz mi, że ci Crogowie bardzo się różnią. Będą żyć na planecie naturalnej, nie jak wcześniej na mechanicznej. Staną się zgodnym i współpracującym społeczeństwem. –Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Oczywiście mieszańcy planet naturalnych są łagodniejsi i zwykle nie popadają w konflikty, ale jeżeli jest w nich choć cząstka ich pierwowzorów to Jordan może się mocno przejechać na tym pomyśle.
- Nie patrz w ten sposób. Chwilę tu zostaniesz, będziesz miała czas by przekonać się, że z Crogów została im tylko nazwa. – Jordan zgarnął garść orzechów i wpakował sobie do buzi. Ja starałam się coś zjeść, ale za każdym razem gdy Deo coś donosiła czułam się nieswojo. Spięta.
- Pewnie masz sporo pytań. – Jordan wstał od stołu widząc, że już nic więcej nie zjem.
- Trochę ich jest. – przyznałam. Bardzo niepokoiła mnie pustka w głowie i pytanie, dlaczego straciłam panowanie nad pojazdem. Skąd te wszystkie sny i dlaczego przedstawicielka nowej rasy Crogów mieszka z Jordanem?
- Z przyjemnością na nie odpowiem jednak jak wypoczniesz. – Podszedł do mnie i podał mi ramię. – Twój organizm nadal może czuć się osłabiony po teleportacji i po tym wypadku. – odprowadził mnie do łóżka i poprosił żebym wołała, jeśli będę czegoś potrzebować i sam zszedł na dół.
W nocy obudziłam się z dużym bólem w nodze. Każdy mój ruch odbijał się głuchym echem po wielkim pomieszczeniu. Jedyne światełko tliło się gdzieś na dole schodów. Powoli, z dużym trudem, wstałam z łóżka i zaciskając zęby przy każdym ruchu krok po kroku schodziłam po zimnych kamiennych schodach. Na dole też nie było jaśniej, tylko w jednym z pomieszczeń paliło się światło od kilku świec. Być może Jordan zapomniał ich zgasić, albo jest tam teraz. Owinięta w koc podreptałam w tamto miejsce.
Był tam Jordan, siedział bez swojej szaty tyłem do mnie przy kilku świecach nachylony nad jakąś lekturą. Wbrew pozorom nie było to małe pomieszczenie, którego się spodziewałam. Wręcz przeciwnie: potężna konstrukcja, która jakby ciągnęła się nieskończenie w górę. W ścianach były płaskorzeźby z podobiznami jakiś kosmitów i wyraźny podpis, prawdopodobnie imiona. Pod każdą płaskorzeźbą był postument, na którym były stare księgi. Prawdopodobnie Jordan czytał teraz jedną z nich.
- Przepraszam. – nieśmiało próbowałam zwrócić jego uwagę. Jordan leniwie się odwrócił. Kiedy zorientował się, że za nim stoję, wstał i pierwsze co zrobić to zarzucił na siebie szatę. Wcześniej nie widziałam jak bardzo wysportowany i umięśniony jest Jordan. Każdy jego mięsień był jakby rzeźbiony osobno. Wyglądał trochę jak młode bóstwo. Jednak szybko musiałam pożegnać się z tym widokiem gdy założył tą fioletową, przesadnie luźną szatę Avatara.
- Wybacz, musiałem nie słyszeć jak wołasz. - podszedł do mnie i opiekuńczo złapał mnie za ramiona jakby szukał odpowiedzi, czego potrzebuje.
- Nie chciałam nikogo budzić. – starałam się wyjaśnić swoje nagłe pojawienie.
- Spokojnie, jestem tu tylko ja. To moja prywatna komnata podobnie jak podczas wyścigu. Czego Ci potrzeba… Molly. – jego głos był taki ciepły i zmartwiony a jednocześnie dojrzały i spokojny. Nie chciałam go okłamywać.
- Zaczęło mnie boleć. – wskazałam na nogę. Jordan uśmiechnął się delikatnie.
- Oczywiście. Usiądź, za chwilę wrócę. –usiadłam na drewnianym krzesełku i przyjrzałam się dokładnie tej książce, którą tak dokładnie studiował półnagi. Tekst w niej zawarty był dla mnie niestety niezrozumiały. Obce złote symbole przewijały się na każdej stronie. Nie chciałam wchodzić z butami w tajemnicze życie Jordana, ale gdy będę mieć okazję zapytam o te księgi.
- Już jestem. – Miał w ręku butelkę z białawym płynem, bandaż i jasne owalne liście. Schylił się i zdjął stary opatrunek. Rana była jakby prawie zagojona. Dość czerwona, miejscami jeszcze ze strupami nie wyglądało to jak uraz, który został nabyty niedawno. Najpierw dokładnie obejrzał dotykając swoimi lodowatymi palcami rany, a następnie lekko oblewał ranę tą białą substancją i przypatrywał się, jak gęsta ciecz spływa po całej nodze. Potem obłożył ranę liśćmi i związał bandażem.
- Noga trochę Ci zdrętwieje, nie mam tego damskiego wyczucia przy dawkowaniu tych maści. Zaniosę Cię, jeśli pozwolisz. – wstał i spojrzał na mnie pytająco. Zatkało mnie. Jordan się trochę zniecierpliwił i sam podjął decyzję. Szybkim ruchem zabrał mnie na ręce. Opierałam się o jego tors, był jeszcze bardziej umięśniony niż wyglądał.
Zaniósł mnie i położył tak delikatnie na łóżku, jakbym była piórkiem, a potem okrył puszystym kocem.
- Wołaj ta głośno jak będzie potrzeba, zjawię się od razu. – Jordan mówił to takim tonem jakby nie chciał mnie więcej widzieć w tamtym pomieszczeniu. Ogólnie czułam się jakby wcale nie był zadowolony, że tu jestem.
Nad ranem nadal czułam napięcie między mną a moim byłym partnerem z wyścigów. Jednak kiedyś potrafiliśmy rozmawiać, a nasze relacje do pewnego stopnia były oparte na szczerości. Warto byłoby do tego wrócić. Co dziwne pokój, który wczoraj przecież był tutaj, zniknął jakby był zaczarowany. Zdaje mi się, że Jordan ma znacznie więcej tajemnic przede mną niż myślałam.
- Jordan… - grzebałam widelcem w jakimś rozpaćkanym owocu.
- Co? – burknął trochę z niechęci trochę z ciekawości. Zniechęciło mnie to trochę, ale nie na tyle by nie wprowadzić swojego planu w życie.
- Ten pokój, w którym wczoraj byłeś, co to było za miejsce? – ten spojrzał na mnie z taką wrogością jakbym zdradziła jego największą tajemnice przed wszystkimi ludźmi na ziemi. Aczkolwiek potem odpowiedział trochę bardziej spokojnie.
- To mój gabinet, taka owalna sala w Białym domu. Zasiadał tam każdy Avatar przed moim przybyciem. Są tam zapiski każdego władcy wszechświata. Nauki, filozofia, porady… wszystko. Łącznie z prochami moich poprzedników.
- Dużo czytania. – zauważyłam. Widziałam tam wiele ksiąg, czy Jordan je wszystkie musi przeczytać?
- Być może, ale jest wiele, do których z przyjemnością wracam. – Jordan był spokojny, a nawet raz się uśmiechnął. Z pewnością przed nim było sporo Avatarów, jednak, jeśli ktoś do czegoś wraca to znaczy, że już wszystkie przeczytał.
- To znaczy, że przeczytałeś już wszystkie? – nie wyglądał na kogoś, kto skończył kurs szybkiego czytania.
- Tak. Kiedy masz kontrolę nad czasem i nie musisz jeść ani spać, to nie wydaje się to takie trudne.
- Nie musisz jeść, ani spać? – nigdy nie patrzyłam na to z tej perspektywy. Czasem wydawało mi się, że Satis drzemał, ale jak byłam w jego komnacie na Obanie, to nie zauważyłam niczego, na czym można było się wygodnie położyć, czy coś konkretnego zjeść..
- Robię to dla przyjemności, nie z potrzeb, które wyznacza mi moje ciało.
- A te prochy to…
- Po odbyciu władzy umierasz, tracisz nieśmiertelność i jesteś palony. Odbywa się to w Świątyni Serca. Dusze Avatarów przechodzą do Stwórców a prochy są wsypywane do pomników i stają w tym gabinecie. – nie umiałam sobie tego wyobrazić. Jasne, byłam w Świątyni serca, jednak nigdy nie przypuszczałam, że to tam odbywa się pogrzeb Avatara. Od razu pomyślałam o jednej osobie.
- A Satis?
- Wiedziałem, że w końcu o to spytasz. Satisa uhonorowałem trochę inaczej, jeśli masz ochotę możemy iść na jego grób.
- Chętnie. – odparłam. Mimo, że często mnie wkurzał i doprowadzał do szaleństwa, to wiedziałam, że mogę liczyć na tego karzełka w każdej chwili.
- W takim razie…. – spojrzał gdzieś w bok – Deo, - z blasku wyłoniła się czarna postać, w zadbanej brązowej szacie z misą na rękach i wiankiem we włosach. – Proszę, zmień Molly opatrunek i zaprowadź na wschodni balkon. Będę tam czekać. – nie czekając na moją reakcję wstał i zniknął. Tak po prostu. To bardzo mnie zabolało.
Deo w swojej sprawności w rękach szybko uporała się z opatrunkami. Nie była jakoś szczególnie rozmowna i bardziej przypominała mi służącą Avatara niż przywódczynię. Nie zachowywała się tak jak w moim odczuciu powinna władczyni planety. Zawsze władcy siedzą na tronach, w koronach i mają na swoje skinienie tysiące, a ona? Jest sama w dodatku posłusznie wykonuje każdą prośbę Jordana. Być może ten mówił prawdę i stworzył nową rasę.
- Gotowe. Do wieczora Twoje kości i tkanka powinny być całkowicie zregenerowane. – wybiła mnie z rytmu. Czekała już gotowa by być moim podparciem w drodze na balkon.
Pierwszy raz zobaczyłam Oban na zewnątrz. Było strasznie jasno, jaskrawy niebieski rozlewał się po całym niebie i błyszczał tak samo intensywnie jak trawa, która unosiła się nad balkonem. Biel kwatery dawała po oczach jednak nie była aż tak irytująca jak połączenie niebieskiego i zielonego. Na skraju balkonu stał Jordan w swojej szacie i podtrzymywał coś… trudno powiedzieć co… trochę przypomina jaszczurkę, trochę smoka, trochę sznurówki do butów. To coś było w brązowych barwach i miało łuski, podłużny pysk i czarne jak węgiel oczy, niemniej jednak wydawał się przyjazny.
- Avatarze. – Deo odezwała się dumnym głosem zwracając uwagę jego i tego stworzenia. Jordan uśmiechnął się delikatnie i zaprosił ręką do podejścia. Kiedy byłyśmy na tyle blisko przejął moją dłoń, a Deo dyskretnie się wycofała. Jordan podprowadził mnie do tego zaskakującego stworzenia, które z bliska wydawało się mieć tak bardzo inteligentne spojrzenie. Zastanawiałam się czy w ich środku nie ma całego wszechświata, gdyż były tak hipnotyczne.
- To Seram. – rozbrzmiał gdzieś w tle głos mojego przyjaciela, podczas gdy ta istota hipnotyzowała mnie coraz bardziej. – pierwsze stworzenie, które samodzielnie stworzyłem. Skupiłem się na wyglądzie, jego charakterze, umiejętnościach ale zapomniałem o jednym… - Jordan zdaje się na coś czekał jednak ja nie potrafiłam się oderwać.
- O czym? – wyrwało mi się mimowolnie.
- O tym, że powinien być śmiertelny. Będzie żył wiecznie. – wydawało mi się, że przekroczyłam jakąś dziwną czarną granicę i byłam wciągana coraz bardziej. Czułam się jak w objęciach mocy Canaletta. Niby wiem co jest dookoła, a jednak chcę być zupełnie gdzie indziej.
- Koło Arapterów, tych stworów które obserwowaliśmy przed wyścigiem w dolinie, będzie stałym mieszkańcem Obana. – Pomóż mi Jordan bo gdzieś znikam. – Molly. – Jordan mocno mną szarpnął i wyszłam z transu na co on się uśmiechnął. – To nic groźnego, tak się bawi. Nic by Ci nie zrobił. – pomógł mi wsiać i sam zajął miejsce przede mną. Swoje ręce oplotłam wokół jego pasa i pofrunęliśmy. Najpierw lekko szarpnął i szybko przyspieszał. Czułam się jednak bezpiecznie przy nim. Lecieliśmy w stronę lodowych skał, które pamiętam jeszcze z wyścigów. Wyglądało to magicznie: zielone łąki, wodospady a w tle majestatyczne lodowe szczyty i pustkowia. Jordan podczas podróży starał się mnie uspokajać rozmową.
- Satis był wielkim Avatarem. Oprócz zwykłych obowiązków dużą część energii przeznaczał na Caneletto, który z każdym dniem czerpał z niego coraz więcej. Ten Wyścig Obana wcale nie odbył się po 10 tysiącach lat, ale po dziewięciu, bo Satis już nie wytrzymywał. Chciał zrobić za dużo w stosunku do tego co mógł. Gdyby wyścig Obana rozpoczął się planowo, potoczył by się zupełnie inaczej… nie bez przyczyny Satis tak bardzo się interesował Aikką, Tobą i jeszcze kilkoma uczestnikami. Prowadził szczegółowe notatki na wasz temat. – Jordan zaczął prowadzić z początku nie formalną rozmowę, która szybko przerodzi się w coś głębszego.
- Dlaczego?
- Bo gdyby Oban nie powstał, to zupełnie inaczej potoczyłyby się losy galaktyki, w której żyjemy. Pokaże Ci teraz Łańcuch Czasu. – sypnął mi niebieskim pyłem, który rozpylił się w powietrzu a na jego tle pojawiały się obrazy zniszczonej planety i cierpienia. Przez moment widziałam ojca, potem jakąś inną planetę i tak w kółko, mnóstwo obrazów a Jordan cały czas mówił.
- Największą różnicą byłoby to, że nie byłoby Crogów. Satis próbował dotrwać do tego momentu. Chciał się pozbyć wewnętrznego zagrożenia, ale mu się nie udało i musiał ich zaprosić.
- Jak to nie byłoby ich?
- Zginęliby, wszyscy. Zaatakowani nawet nie zgadniesz, przez kogo… - spojrzałam na niego wyczekująco. Pokazał mi obraz: starszy szpiczasty nourasjanin z rudymi włosami i powoli siwiejącą brodą, błękitnym spojrzeniem zdeterminowanym do walki na swoim wiernym żuku.
- Aikka… - zatkało mnie.
- W tej Linii czasu jest ogłoszony największym strategiem wojennym galaktyki, podręczniki o nim huczały przez dziesięciolecia. We współpracy z ziemianami zdołał przedostać się na planetę wroga i zniszczyć go od środka, ponosząc jednak najwyższą ofiarę: nie zostawił potomstwa więc linia jego rodziny wygasła, ale na długo pozostał zapamiętany.
- Powiedziałeś, że we współpracy z ziemianami, przecież nie dogadywaliśmy się z nourasjanami przed wyścigiem.
- Zmieniło się to, kiedy pewien ojciec odrzucił swoją jedyną córkę. – spojrzałam na niego z zaskoczeniem, ale słuchałam dalej.
- Była tak sprytna, zdolna i zaradna, że wyleciała kilkoma lotami na Nourasję i przy pomocy swojej technologii stworzyła świetne systemy podsłuchowe. Wiedziała, że tylko silna magia pozwoli obalić wroga. Nie mając wsparcia w rodzinie nie miała nic do stracenia. Poleciała więc do Crogów, oddała się w ich ręce, dawała się torturować, przekonując że zna plany Ziemi wobec Crogów, jednocześnie podrzucając swoje pluskwy gdzie się tylko dało. Nauczyła Nourasjan korzystać ze sprzętów i dzięki temu wiedzieli o tym miejscu wszystko. Zdołali zaatakować i raz na zawsze zniszczyć całą ich potęgę.
- a ta dziewczyna?
- a jak myślisz?
- Czyli w tej Linii czasu nigdy nie godzę się z ojcem.
- Jesteś anonimowym bohaterem, to Aikka zbił śmietankę.
- Nie odpowiedziałeś na pytanie.
- Umierasz zraniona. – odpowiedział ze smutkiem. Do końca drogi nie odezwaliśmy się ani słowem. Wlecieliśmy do szczeliny lodowej i wylądowaliśmy w samym środku lodowego miasta. Wśród lodowych półek rozciągała się dziwna różowa poświata. Pomnik Satisa był dość skromny, ale w swej prostocie bardzo elegancki. Mały facecik w swojej zwyczajowej szacie z laską i wielkim uśmiechem, tak go zapamiętałam.
- Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie z nim?
- Latająca poduszka. Pamiętam. – aż łza zakręciła się w oku. To nie było tak dawno, jakby wczoraj zastukał laską w naszą ciężarówkę, chwalił, jaki to oryginalnym pojazdem dysponuje drużyna ziemia.
- Jest w lepszym miejscu. – Jordan objął mnie ramieniem. Pierwszy raz, od kiedy tu jestem okazał wobec mnie jakieś uczucia które są dobrowolne. Pierwszy raz poczułam, że to mój przyjaciel, i że jestem gościem a nie intruzem. Nie sądziłam, że ten skromny gest tak mnie poruszy, Czułam, że serce podchodzi mi pod gardło a twarz zalewa się czerwienią, nie chciałam by Jordan to źle zrozumiał.
- Powinniśmy wracać. –zasugerował poprawiając swoją szatę. Wiedziałam, że nie ma się co sprzeczać. Był Avatarem, z pewnością ma jakieś obowiązki.
Ponownie wsiedliśmy na smoka, choć nadal nie rozumiałam, czemu nie możemy się teleportować. Przecież to byłoby szybsze. Postanowiłam jednak nie pytać, trochę tu jeszcze pobędę, więc będzie na to czas. Rozglądałam się po Obanie: był piękny, jasny, słoneczny i zielony, po prostu emanowało z niego szczęście i spokój. Dobrze się tu czułam, choć nie może mnie opuścić wrażenie, że o czymś zapomniałam. O czymś niezwykle istotnym.
- Możesz już zejść – Jordan spokojnym głosem stał już na ziemi gotowy mi pomóc. Zsunęłam się z grzbietu gada i wpadłam w ramiona przyjaciela. Nie byliśmy jednak na balkonie, na którym nasza podróż się zaczęła, a jedynie w samym środku łąki. Jordan był uroczy, jego troska o mnie onieśmielała, dwa razy pytał czy wszystko w porządku, ale wszystko jest zrozumiałe: kiedyś mnie kochał. Podprowadził mnie pod drzewo rosnące niedaleko i oboje się o nie oparliśmy.
Wiatr ochładzał moją skórę, coś świerczało w trawie, sielanka na całego. Piękne miejsce do życia, ale niestety bardzo samotne. Avatar mimo wielu mocy nie posiada siły, która przedłuży lub zwróci komuś życie co oznacza, że jeśli Avatar chciałby z kimś tu być, musiałby patrzeć na powolną śmierć swojej ukochanej lub ukochanego i nie potrafiłby z tym nic zrobić. Gdybym z nim tu została, kto by bardziej cierpiał, on czy ja?
Z drugiej strony, co by się stało gdybym to ja była Avatarem? Jedyne, na czym mi zależało podczas wyścigu, to mieć rodzinę. Czy byłabym na tyle samolubna aby zatrzymać tu Dona, patrzeć jak się starzeje a po jego odejściu stworzyć planetę, na której żyłoby tysiące Don Weiów w swoich czarnych garniturach i ściągać tu po kolei każdego, jak tylko ten poprzedni umrze? Pogrążona w obłędzie zniszczyłabym wszechświat. Taka piękna perspektywa…
- Co cię tak martwi? – spytał Jordan ze spokojnym głosem.
- Myślę, co by się stało gdybym to ja była Avatarem…
- I co wymyśliłaś? – zaciekawiłam go.
- Nie byłyby to dobre rządy. – podsumowałam swoje przemyślenia.
- Kiedy skoczyłem do tej kuli, przez sekundę miałem tą samą obawę co Ty, że zniszczę ten wszechświat, ale… - zatrzymał się na chwilę a ja czekałam wstrzymując oddech. – mi przeszło. – skwitował. Ach te jego głębokie myśli… jednak po chwili mnie zaskoczył.
- Jednak jak już to się stało, wszystko się zmieniło. Ogarnął mnie spokój całego wszechświata. Ta moc i świadomość, że 10 tysięcy lat to bardzo mało czasu na zmianę czegokolwiek, stworzenie czegoś innego, idealnego.
- Przecież 10 tysięcy lat to kupa czasu. – wtrąciłam, a Jordan skarcił mnie wzrokiem.
- 10 tysięcy to dużo dla ciebie, istoty, która przy dobrych wiatrach przeżyje 100 lat, choć znając Twoje upodobania do narażania życia będzie dobrze jak zdmuchniesz świeczki z tortu na czterdzieste urodziny. – zatkało mnie. Jordan bardzo szybko stał się agresywny.
- Co to ma znaczyć?
- Że nie mogę Cię wiecznie ratować, mam na głowie wszechświat! – pokazał mi dłońmi wszystko dookoła. – Marnuję swój czas na Ciebie. – jakby mógł to by mnie opluł, gardził mną.
- Mówiłeś, że to Oban mnie uratował. – przypomniałam.
- A co twoim zdaniem miałem powiedzieć!? Że Cię kocham i nie pozwolę Ci umrzeć?! Że nadal szukam sposobu byśmy byli tu razem?! Nie chciałem byś patrzyła na mnie z politowaniem! Przecież widzę co łączy Cię z Rickiem. Jak bawisz się z tym całym księciem, nie chcę Ci odbierać tego cholernego życia! – Nabuzował się, wstał i parzył na mnie z wielkim ogniem w oczach, mnie zaniepokoiło jednak nie jego zachowanie tylko to co powiedział.
- Podglądasz mnie!? – byłam zła. Jasne, podejrzewałam, że ktoś czuwa nade mną, ale mógłby mi to inaczej przekazać.
- Jak tylko zabije Ci serce szybciej niż zwykle, muszę się upewnić, że nic Ci nie jest! Robię to instynktownie gotów otworzyć portal jak najszybciej i Cię zabrać w bezpieczne miejsce. – Czyli miałam rację, obsesja w samotności popycha nas do różnych rzeczy… ciekawe czy ma już planetę z moimi sobowtórami.
- Życie Avatara jest piękne. Mogę tworzyć rzeczy, których nie mógłbym będąc człowiekiem. Mogę kontynuować dzieło Satisa, jednak Avatar ma też wadę: pamięć bezgraniczną. Moje uczucia do Ciebie kiedyś opadną, ale zawsze będę się o Ciebie martwił. – już się uspokajał, najwyraźniej musiał to wszystko z siebie wyrzucić.
- Czyli do końca życia będziesz moim Aniołem Stróżem?
- Postaram się nie zagłębiać w Twoje życie, czekać, aż mnie wezwiesz, ale czasem to może być silniejsze… - wyjaśnił.
- Obiecujesz? – nadal byłam zła, ale zapewnienie że postara się mnie nie podglądać mnie uspokoiło.
- Przepraszam, mam kłopot z tymi ludzkimi emocjami. Pewnie jesteś trochę oszołomiona. Zostawię Cię samą. – wskazał palcem gdzieś w oddali i odszedł, jakby nigdy nic, jakby wcale nie wyznał mi właśnie że ma na moim punkcie obsesję. Bardziej on potrzebował się wyciszyć niż ja, ale może mnie też to się przyda.
Kiedy odszedł zaczęłam myśleć, analizować jak często musiał mnie widzieć, jak często ingerował bym była bezpieczna? Czy on w ogóle może ingerować? Niby tylko przez ostatni miesiąc otarłam się o śmierć 4 czy 5 razy. Właśnie… otarłam. Kiedy sama traciłam już nadzieję i żegnałam się ze światem, coś się działo… coś co sprawiało że wychodziłam z opresji bez zadrapań czy to możliwe by za każdym razem to nie były moje umiejętności tylko mój Jordan? Jednak gdyby za każdym razem to on był moim cichym bohaterem nie pozwoliłby bym się rozbiła.
Rozbiłam się… Dotknęłam swojej nogi która była już całkowicie zagojona. Pozostała tylko wielka blizna ciągnąca się jak rzeka od kostki do kolana co rusz z poszarpanymi brzegami. Wyglądała jednak jak stara blizna, taka z mojego dzieciństwa, nie coś co wydarzyło się przedwczoraj. Co się dokładnie wydarzyło?
Skup się Evo, wsiadłaś do ścigacza Arona, uruchomiłaś ścigacz, wyjechałaś na miasto, ścigała Cię policja i… i co było dalej… coś musiało być, nie mogłam stracić panowania bez przyczyny. Musi być przyczyna, jednak mój mózg nie pozwala mi do niej dojść. Jeszcze raz… deszcz, ściana deszczu, wieczór, puste drogi, pościg i leżę na ziemi… musi być coś pomiędzy. Coś między jedną przecznicą a drugą.
Dlaczego nie umiem sobie przypomnieć… miałam wypadek, był deszcz, policja, Jama, wyjście ewakuacyjne. Ulica, pusta droga, światła latarni, pościg, deszcz… czegoś brakuje. Wpadłam w panikę nie umiałam sobie przypomnieć… coś było… jedna rzecz. Wiem o tym, było coś tam, co… Zaczęłam się trząść ze strachu, błagać siebie i wszystko wokół by mi przypomniało, nawet nie wiem kiedy zaczęłam krzyczeć… to coś… coś tam było, coś pomiędzy jedną a drugą ulicą, coś co spowodowało wypadek, ale nie wiem co…
Ręce się pociły, noga piekła, chciało mi się wymiotować i płakać. Oddech miałam płytki nie umiałam sobie z tym wszystkim poradzić, dlaczego nie umiem sobie przypomnieć, dlaczego wiem że było to coś złego ale nie wiem co. A jeśli to Canaletto… jeśli on wrócił, wrócił po mnie, bliskich. To jego wina, dlatego Jordan nie wiedział że się rozbiję to jego wina.
- Molly. – Jordan pojawił się znikąd, nigdy nie widziałam go tak przerażonego. Autentycznie nie wiedział co się dzieje, ale musiał wiedzieć, był w niebezpieczeństwie, wszyscy byliśmy.
- Jordan on wrócił!! Musimy uciekać! – chwyciłam go za szatę i szarpałam patrząc w oczy. – ON wrócił! – Jordan przyłożył mi rękę do czoła była lodowata.
- Majaczy, musimy ją stąd zabrać. – powiedział gdzieś w eter i nie zważając na mój lament poderwał mnie nad ziemię.
- Musiała jej zaszkodzić Twoja magia Avatarze. – słyszałam jak przez mgłę, wszystko było za mgłą. Dlaczego mnie nie słuchacie, jesteśmy zagrożeni.
- Moja magia najwidoczniej nie jest jeszcze tak silna. – deszcz, policja, światła… ktoś tam był, ktoś między ulicami…
- Przyniosę napar uspokajający. – ulica… ulica w deszczu.. deszcz, deszcz, dużo deszczu. Coś pomiędzy deszczem… ktoś… coś…
- Evo posłuchaj, wszystko będzie dobrze jesteś bezpieczna. – Jordan bezskutecznie próbował mi coś wyjaśnić, ale co tu właściwie robi Jordan, co ja tu robię, gdzie jestem, dlaczego on mnie niesie… Położył mnie na okrągłym łóżku… w jakieś dziwnej Sali. To chyba ołtarz ofiarny. Nie, nie mogę tak zginąć…
- Mam napar. – wtedy ujrzałam ją. Czarną postać z żółtymi ślepiami. Crog. Mniejszy niż te wcześniej widziane, ale być może to rytuał, jak mnie zabiją dostanie zbroję. Muszę się bronić.
- Giń podła kreaturo. – rzuciłam się na niego z całą siłą i swoimi pazurami, ktoś kto wyglądał jak Jordan nawet nie zdążył zareagować.
- Evo nie!
Potem była tylko ciemność, a może jasność... zapanował spokój.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuje że chcesz podzielić się swoją opinią, jest ona dla mnie cenna dlatego nie lukruj jej, jeśli będzie to nieszczere ;)